Świetna powieść obyczajowa „Wpół do świtu” napisana jest z dużą dozą subtelności i emocjonalnej inteligencji. Przypomina też o zapomnianych postaciach polskiej kultury, a za ich sprawą – o jednym z ważniejszych etycznych pytań.
Uporać się z bólem
[Marika Krajniewska „Wpół do świtu” - recenzja]
Świetna powieść obyczajowa „Wpół do świtu” napisana jest z dużą dozą subtelności i emocjonalnej inteligencji. Przypomina też o zapomnianych postaciach polskiej kultury, a za ich sprawą – o jednym z ważniejszych etycznych pytań.
Marika Krajniewska
‹Wpół do świtu›
Marika Krajniewska ma już na swoim koncie kilka książek, by wymienić na przykład „
Anielski puch”, swego rodzaju grudniową przypowieść, w której nie brakuje ciepłych uczuć i wiary w to, że czas Bożego Narodzenia potrafi sowicie wynagrodzić niepowodzenia i życiowe rozczarowania.
Tutaj poznajemy główną bohaterkę Ewę, tuż przed czterdziestką. Jej życie wydaje się uporządkowane i stabilne, także dzięki partnerowi. Odnosi sukcesy w pracy, ma plany na przyszłość i wiele wskazuje na to, że wszystko potoczy się bez przeszkód. Niestety, niepowetowana strata spada na nią jak grom z jasnego nieba, co sprawia, że Ewa radykalnie przewartościowuje swoje życie i poszukuje w nim czegoś zupełnie innego niż dotąd.
Główna bohaterka doświadczyła tego, co dotyka wielu kobiet i o czym nadal z różnych względów bardzo trudno jest im mówić. Marika Krajniewska znajduje odpowiedni ton i język ich wspólnych doświadczeń, co sprawia, że lektura będzie mogła być też swego rodzaju terapią. Nie zawaham się napisać, że portret Ewy – jako kobiety zmagającej się z traumą – jest znakomity, jak dotąd najlepszy z tych, które udało mi się dotąd znaleźć w polskich powieściach obyczajowych. W wizerunku Ewy jest dużo powściągliwości i delikatności. Przy całej gamie emocji, nic nie jest tu przerysowane, fałszywe czy nie na miejscu.
Nie jest jednak tak, że „Wpół do świtu” skupia się wyłącznie na tym bolesnym doświadczeniu. Ewa chce iść do przodu i znów poczuć, że życie tak jak wcześniej ma dla niej sens. Zmienia pracę: odchodzi z korporacji i niejako przez przypadek zostaje asystentką w antykwariacie na warszawskiej Pradze. Tam przenosi się w czasie, odkrywając zapomniane listy, które pomagają jej w uporaniu się ze swoim bólem. Za sprawą tego głosu z przeszłości, coraz bardziej śmiało spogląda w stronę swojej przyszłości. Nie bez znaczenia jest także to, że w tych listach ukryta jest pewna tajemnica, prowadząca do odkrycia skarbu.
Już to wszystko byłoby wystarczające, aby zagwarantować nam świetną lekturę. Jest tu jednak jeszcze dużo więcej. Okazuje się, że listy odkryte przez Ewę wyszły spod pióra Stanisławy Umińskiej (1901-1977), prawdziwej postaci życia kulturalnego i religijnego. Jej biografia jest jakże ciekawa: zapowiadała się na wybitną aktorkę teatralną i estradową (pisał dla niej specjalnie Julian Tuwim). Zaręczyła się z Janem Żyznowskim (również w powieści wspomnianym i cytowanym), pisarzu i malarzu. Niestety, narzeczony Stanisławy zachorował na nieuleczalny nowotwór wątroby. Próbował jeszcze szukać pomocy medycznej w Paryżu, ale bezskutecznie. Mężczyzna, w obliczu wielkiego cierpienia, namówił narzeczoną, aby pozbawiła go życia. Umińska została oskarżona o zabójstwo, została jednak uniewinniona, a przez opinię publiczną nazwana „aniołem śmierci”. Jej głośny proces przeszedł do historii światowego sądownictwa i do dzisiaj inspiruje do etycznych refleksji związanych z eutanazją.
Po tym wielkim dramacie aktorka nie wróciła już do swojego zawodu. Wstąpiła do zakonu i jako siostra Benigna do końca życia zajmowała się pracą charytatywną. Prowadziła dom dla „dziewcząt moralnie zagubionych” (jak się wtedy mówiło), opiekowała się dziewczynkami z niepełnosprawnością intelektualną. Pensjonariuszki z jej zakładów brały udział w przedstawieniach teatralnych. Podczas okupacji hitlerowskiej uratowała wiele osób pochodzenia żydowskiego.
Trochę szkoda, że autorka nie zdecydowała się na przybliżenie czytelnikom sylwetek Stanisławy Umińskiej i Jana Żyznowskiego w posłowiu. Zwykle jest przyjęte, że autorzy dopowiadają później od siebie jeszcze niektóre szczegóły i wskazują, co jest prawdą, a co fikcją. Chętnie przeczytałabym o tym, jak doszło do inspiracji pisarki tymi dwiema zasługującymi na przypomnienie postaciami. Bardzo przydałby się też spis rozdziałów!
Bez wątpienia historia Umińskiej i Żyznowskiego mieści w sobie ogromny ciężar etyczny, za ich sprawą zapewne nie unikniemy własnych przemyśleń dotyczących dylematów, których doświadczyli w sytuacji granicznej. Ale warto podkreślić, że Marika Krajniewska nie pisze o tym wszystkim tak wprost, nie moralizuje i nie poucza. Tak jak w przypadku pisania o Ewie, jest subtelna i pozwala, aby to osoba czytająca złożyła sobie prawdziwy obraz rzeczy z tych pięknie podanych fragmentów oraz cytatów. I aby mogła porozmawiać także sama ze sobą.
Powieść „Wpół do świtu” jest także świetna od strony literackiej, warsztatowej. Pisząc wcześniej o „Anielskim puchu”, zwróciłam uwagę na urzekające opisy zimowego miasta. W tej publikacji też znajdziemy wiele „klimatycznych” opisów scenerii, które bardzo dodają urody całości. Akcja osadzona jest w Warszawie, która doczekała się tutaj ciekawych „migawek”. Godna podkreślenia jest też umiejętność autorki, by skupić uwagę czytających na chwili, szczególe, drobnym akcencie. Na kartach książki rozbrzmiewają też znane piosenki, między innymi Mieczysława Fogga, Czerwonych Gitar, Czesława Niemena i Krzysztofa Krawczyka.
Tytuł książki Mariki Krajniewskiej może nawiązywać do osobistej sytuacji Ewy – w jej przypadku wyczekiwany z radością świt nie nastąpił… Ale może on też być określeniem tych jedynych w swoim rodzaju chwil tuż przed wschodem słońca, gdy człowiek jest najbardziej wrażliwy, odsłonięty, na coś czeka, wita nowy dzień być może z radością i nadzieją albo też z obawami i wśród emocjonalnych zawirowań. Historia Ewy mocno podbudowuje, daje wiele siły i tchnie optymizmem, tak bardzo potrzebnym nam wszystkim na wielu etapach życia.