„Rio Anaconda” to jedna z nieprzebranej wprost gęstwy rzek Amazonii, w dodatku nazwana tak przez Wojciecha Cejrowskiego na jego własny użytek, więc próżno jej szukać na mapach. Jest tak naprawdę geograficznym symbolem świata ukrytego przed współczesną cywilizacją. Świata, który chce takim pozostać, a jego dość osobliwy urok możemy poznać dzięki wyjątkowej determinacji polskiego podróżnika.
Polski Mowgli
[Wojciech Cejrowski „Rio Anaconda” - recenzja]
„Rio Anaconda” to jedna z nieprzebranej wprost gęstwy rzek Amazonii, w dodatku nazwana tak przez Wojciecha Cejrowskiego na jego własny użytek, więc próżno jej szukać na mapach. Jest tak naprawdę geograficznym symbolem świata ukrytego przed współczesną cywilizacją. Świata, który chce takim pozostać, a jego dość osobliwy urok możemy poznać dzięki wyjątkowej determinacji polskiego podróżnika.
Wojciech Cejrowski
‹Rio Anaconda›
Standardowy tekst o Wojciechu Cejrowskim zwykle nie obywa się bez epitetów typu: kontrowersyjny, ekscentryczny, Naczelny Kowboj Rzeczypospolitej, czy temu podobnej sztampy. Tymczasem nawet jeśli postrzegać głośny program „W.C. Kwadrans” jako powiew niezależnego, niestadnego myślenia, to i tak przyćmiewają go niezwykłe osiągnięcia Cejrowskiego na poletku podróżniczym. Jest on bowiem wyjątkowo odważnym, zdeterminowanym i upartym świadkiem. Od wielu lat patrzy na odchodzący w niebyt świat, robi zdjęcia, spisuje refleksje, gromadzi anegdoty. I powraca raz po raz w otchłań dżungli, jakby z trwogą chciał sprawdzić, czy to aby nie już.
„Rio Anaconda”, najnowsza książka tego niezwykłego polskiego podróżnika, jest dużo dojrzalsza niż „Gringo wśród dzikich plemion”. Tamta była kalejdoskopem, zlepkiem wspomnień z różnych podróży w rozmaite miejsca (choć w przytłaczającej większości z rejonu Amazonii). Pokazywała jak trudno dostać się do świata dzikich Indian, opisując najrozmaitsze tego przyczyny. Ta jest zapisem jednej wyprawy, bodaj najbardziej brzemiennej w skutki, której Cejrowski omal nie przypłacił życiem, i uświadamia jak trudno w tym świecie być, jak trudno zrozumieć go komuś z zewnątrz, mimo otwartości i najszczerszych chęci. Tamta próbowała przetłumaczyć indiańską duszę na język białych. W tej autor stara się uzasadnić, dlaczego to jednak nie do końca możliwe.
Czytelnik „Rio Anaconda” wkracza wraz z autorem w świat indiańskiej magii, poznaje talenty i pełnioną przez szamanów we wspólnotach dzikich rolę. Talenty niezwykłe, których człowiek cywilizowany nie jest w stanie tak po prostu zaakceptować, bez poważnych wątpliwości i kłopotliwego przyjęcia do wiadomości tego, co z jednej strony jest namacalne i doświadczalne, a z drugiej nie mieści się w ramach znanych temuż cywilizowanemu człowiekowi praw przyrody. Nie brak tu oczywiście opisów najróżniejszych niebezpieczeństw grożących gringo w amazońskiej dżungli, nie brak barwnych anegdot czy wtrętów (rozpoczynanych charakterystycznym już „Posłuchajcie…”), choćby na temat seksualności dzikich, ich diety, tańców, fryzur, formułowanych w dowcipnej formie, znanej z poprzedniej książki Cejrowskiego.
Ale to tylko ozdobniki dla głównego wątku opowieści, której osnowę stanowią rozważania o samotności. Czasem zostają sformułowane wprost, dosłownie, czasem widać je między wierszami. Rozważania o samotności białego wśród smagłolicych, europejczyka wśród Indian, katolika wśród pogan. Samotności szamana wśród tych, którym służy i których wspólnotę spaja. Samotności świata ginącego, odchodzącego w przeszłość, otaczanego coraz ciaśniej przez cywilizację z jej t-shirtami, chorobami, torebkami foliowymi i szamponami. Ta książka to urokliwy traktat odziany w kostium z dżungli.
Chociaż należy uczciwie przyznać, że na tle „Gringa wśród dzikich plemion”, kipiącej wartką akcją i całymi naręczami anegdot, spore fragmenty „Rio Anaconda” robią wrażenie przegadanych. Tempo akcji spada, czytelnik się rozleniwia, ale i nuży. Kto wie? Może niezgłębiona natura Indian i mnogość refleksji, które może inspirować obcowanie z nimi, łatwo i wesoło są nie do przejścia? Może taka jest cena pisania opowieści o bodaj najbardziej leniwych ludziach pod słońcem, tudzież najspokojniejszym i momentami niefrasobliwym stylu ich życia? Tyle że raz czy dwa z tego powodu słabnie tempo lektury, co przelicza się na ilość odłożeń książki na półkę.
Spoglądanie na tonący statek, na płonący dom, na stygnącego starca jest połączone tym samym bólem, znanym każdemu świadkowi, któremu dane jest patrzeć na definitywne przemijanie. Na odejście w przeszłość, którego nie sposób powstrzymać, bo nie leży to w sferze ludzkich możliwości. Autor „Rio Anaconda” ma niezwykłą możliwość, a także chęć i wolę pokonania gigantycznych wprost trudów, by docierać do miejsc, nad którymi „wisi miecz”.
Jeśli, jak się tego obawia, dożyje czasów, w których wolnych Indian już na świecie nie będzie, być może kiedyś o tym opowie. Historii tej ostatniej podróży nie będzie już musiało chronić żadne tabu, które Cejrowski nałożył na tę książkę, wydaną dopiero osiem lat po opisywanych wydarzeniach. Jeśli ktoś ma zachować dla potomności tak doniosły moment dziejów, którego nasz rozpędzony i bynajmniej nie ukrywający się przed nikim świat bez wątpienia nie zauważy – to właśnie on.
Niewielu robi to tak ciekawie i tak mądrze.