Nie jestem miłośnikiem thrillerów, zwłaszcza tych pojawiających się (spora część na fali popularności „Kodu Leonarda da Vinci”) w ostatnich kilku latach. W 90% pisane są na tzw. „jedno kopyto” i w zależności od tego, czy chodzi o zbrodnie i psychopatycznych morderców, czy o wielkie spiski, tajemnice i ratowanie świata, obowiązuje jeden, odpowiedni schemat. „Kanion Tyranozaura” Douglasa Prestona, choć powiela sporą część grzechów gatunkowych, to wybija się ponad przeciętność i pozytywnie zaskakuje.
Pociągiem przez kanion
[Douglas Preston „Kanion Tyranozaura” - recenzja]
Nie jestem miłośnikiem thrillerów, zwłaszcza tych pojawiających się (spora część na fali popularności „Kodu Leonarda da Vinci”) w ostatnich kilku latach. W 90% pisane są na tzw. „jedno kopyto” i w zależności od tego, czy chodzi o zbrodnie i psychopatycznych morderców, czy o wielkie spiski, tajemnice i ratowanie świata, obowiązuje jeden, odpowiedni schemat. „Kanion Tyranozaura” Douglasa Prestona, choć powiela sporą część grzechów gatunkowych, to wybija się ponad przeciętność i pozytywnie zaskakuje.
Douglas Preston
‹Kanion Tyranozaura›
Miłe wrażenie powieść robi na czytelniku już na początku, zachęcającym wstępem. Prolog przenosi nas ponad 30 lat w przeszłość, na Księżyc. Jest grudzień 1972 roku, właśnie zakończyła się sukcesem misja Apollo 17. W trakcie eksploracji lunonauci natrafili na tajemniczo wyglądające skały, których nie omieszkali zabrać ze sobą. W przeciągu kilku miesięcy od powrotu na Ziemię wszelki ślad po próbkach zostaje wymazany z archiwów (nie robi to jednak na nikim wielkiego wrażenia, gdyż całe laboratorium zostaje zamknięte, a Amerykanie właśnie żegnają się ze Srebrnym Globem). W następnych rozdziałach wracamy w czasy współczesne, by spotkać weterynarza Toma Broadbenta, który w dzikich teksańskich kanionach staje się przypadkowym świadkiem morderstwa poszukiwacza skarbów. Umierający wręcza Broadbentowi notes z zaszyfrowaną wiadomością i prośbą o dostarczenie go córce. Szybko okazuje się, że poszukiwanymi „skarbami” są skamieliny dinozaurów, bardzo drogo wyceniane na czarnym rynku, a których wyjątkowe okazy są wspaniałą trampoliną do kariery. Na takie odbicie liczy doktor Ian Corvus, naukowiec z Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, który nie cofnie się przed niczym, nawet wynajęciem mordercy, aby zdobyć to, czego pragnie. Ponieważ to Broadbent stał się posiadaczem notesu, na nim spoczywa wzrok zabójcy – rozpoczyna się gra na śmierć i życie, w której pionkiem ma być ukochana żona weterynarza. Do rozgrywki włącza się też Wyman Ford, były agent CIA, specjalista od szyfrów, który po traumatycznych przeżyciach wstępuje do klasztoru. Tam z prośbą o odszyfrowanie notesu odnajduje go Broadbent. Tymczasem w Nowym Jorku Corvus zleca Melodie Crookshank, niepozornej specjalistce od analizy próbek, zbadanie części skamieliny, której całość kryje się w miejscu opisanym w drogocennym notesie. Okazuje się, że prawda przyćmiewa najśmielsze oczekiwania, a notes jest kluczem do bezapelacyjnie największego odkrycia archeologicznego wszechczasów… W tym momencie wypada przerwać, choć nie jest to szczególnie zaskakujące, o jakie odkrycie chodzi – do wyjawienia tej tajemnicy dochodzi gdzieś w 1/3 powieści. Dlaczego? Bo w zanadrzu kryje się jeszcze jedna zagadka – zaginiona próbka z Księżyca.
Jeśli czytając powyższe wprowadzenie do fabuły, zapomnieliście o wspomnianej na początku wyprawie na Księżyc, to gratuluję – poznaliście przedsmak jednej z dwóch najlepszych rzeczy w tej książce. Jeśli nie, trudno, gwarantuję, że czytając całą powieść, dacie się wciągnąć w wir przygód dzielnego weterynarza i knowań przebiegłego naukowca na tyle, by ponowne pojawienie się po kilkuset stronach próbki nie-z-tej-ziemi stanowiło prawdziwe i miłe zaskoczenie. Oprócz fabularnego zwrotu, zaletą drugą jest fakt, że Preston napisał klasyczny technothriller – czy pisze o archeologii, badaniach próbek, przyrządach czy o lądowaniu na Księżycu (wplecione zostały autentyczne fragmenty rozmów kosmonautów), przedstawia to zgodnie z faktycznym stanem wiedzy. Sprzyja to oczywiście uwiarygodnieniu fabuły i jest po prostu interesujące, a czytelnik nie ma trudności, by poczuć się jak jeden z pasjonatów skamielin, zafascynowanych przełomowym odkryciem. Nie ma też problemu, aby uwierzyć, że siłą napędową całej intrygi, powodem morderstw, pościgów i strzelanin, może być prozaiczna skamielina, znalezisko, które zazwyczaj budzi podniecenie tylko u wąskiej grupy naukowców. Autor sprawia, że nawet przeciętny czytelnik, nie mający ani bladego pojęcia o archeologii, ani wielkiego zainteresowania sprawami nauk przyrodniczych, jest w stanie zaangażować się w fabułę i docenić wagę archeologicznych odkryć. Tym większe jest zaskoczenie, gdy nagle pojawia się sprawa kosmicznej skały, a na scenę wchodzi tajna rządowa agencja i jasne staje się, że poszukiwana skamielina ma wartość nie tylko muzealną.
Trzeba powiedzieć, że choć grunt pod główny zwrot akcji przygotowany jest po mistrzowsku i sam „twist” sprawia wiele radości, to później pojawia się refleksja oraz wątpliwość, czy rzeczywiście był to dobry pomysł. Co prawda, nawet po wejściu na scenę próbek z Księżyca, książka nie traci nic ze swojej naukowości i z fantastyką ma niewiele wspólnego (choć jest tu, dla miłośników gatunku, znakomity smaczek w postaci końcowego dialogu), to jednak idące z nimi w parze super-tajne-wszechpotężne organizacje i doniosła-porażająca-tajemnica trącą sztampą. W jakimś stopniu niweczy to ciężką pracę autora w kierunku unaukowienia i uprawdopodobnienia fabuły. Poza tym, thriller z tak „zwyczajną” intrygą, opartą na całkowicie realnym i prawdopodobnym motywie wyścigu po skamielinę, byłby bardzo ciekawym wyjątkiem na tle taśmowo produkowanych książek o potężnych sektach dążących do władzy nad światem albo psychopatach mordujących ludzi bez powodu, za to krwawo.
Inne wady? Przede wszystkim sztampowe postacie. Główny bohater jest krystaliczny aż do bólu; jego żona jest nie dość, że super-śliczna to jeszcze silna i odważna; morderca ma psychopatyczne skłonności (choć wydawało się, że będzie to po prostu wyrachowany, zimny drań – byłaby miła odmiana); naukowcem powoduje kompleks słynnego ojca; policjant jest głupi i ściga nie tę osobę, którą powinien; rządowi agenci są źli i bezwzględni; a mnich-agent, z racji nabytych w przeszłości wiedzy i umiejętności, służy za „boga z maszyny”, wyjaśniającego większość wątków i popychającego akcję do przodu w kluczowych momentach. Do tego obaj główni adwersarze dzięki spadkom są bardzo zamożni, co jest podkreślone kilkakrotnie, żeby przypadkiem czytelnik nie zaczął zadawać głupich pytań, w stylu: „Skąd ten doktorek ma kasę na wynajęcie cyngla?”. Choć ta prostota (prostactwo wręcz) wpływa czasem negatywnie na konstrukcję fabuły, to Preston jest zbyt dobrym rzemieślnikiem aby przeszkadzało to nam w emocjonowaniu się opisywanymi wydarzeniami. Choć oczywiście byłoby milej, gdyby napięcie było wywołane nie tylko środkami formalnymi, ale też troską o bohaterów, do których się przywiązaliśmy i których polubiliśmy.
Mówiąc o środkach formalnych, trzeba niestety dodać, że zdarza się autorowi przekroczyć granicę przyzwoitości i, po pewnym czasie, wielowątkowa, naprzemienna narracja oraz „cliffhangery” na końcu każdego krótkiego rozdziału zaczynają nużyć i irytować. Powyższe „urywanie” rozdziałów oraz ich mnogość (a każdy rozpoczynający się na nowej stronie), w połączeniu z nieporęcznym, „wysokim” formatem książki, sprawiają też, że w faktycznej liczbie 360 stron przynajmniej 20% to biały papier. Wraz z dużą czcionką daje to powieść zdecydowanie krótszą niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Ale też dzięki temu zwięzłą i nieprzegadaną.
Rzeczą irytująca jest też amerykocentryzm autora, który byłby zupełnie zrozumiały z racji narodowości Prestona, gdyby nie jego komiczna wręcz przesadność. Najlepszym przykładem jest chyba wyrażane kilka razy przez bohaterów przekonanie, że „rząd AMERYKAŃSKI nie może / nie odważy się bezkarnie zabić AMERYKAŃSKIEGO obywatela” – można domniemywać, że złożenie na ołtarzu bezpieczeństwa narodowego USA człowieka innej nacji, lub podobne zachowanie rządu innego państwa, jest absolutnie akceptowalne i zdziwienia by nie wzbudziło. Widać autor i jego bohaterowie pojęcia „teoria spiskowa” nigdy nie słyszeli, a ograniczanie wolności obywatelskich w USA w imię interesu narodowego to dla nich wciąż nierealna mrzonka, nawet mimo takich posunięć jak np.: „Patriot Act”. Ale znów jest to wada z gatunku drażniących głupstw, nieprzeszkadzająca za bardzo w lekturze.
Na specjalne wyróżnienie w kategorii: „wpadki” zasługuje tłumaczenie książki. Właściwie byłoby ono całkiem przyzwoite czy wręcz dobre (a przynajmniej żadne inne błędy nie rzucają się w oczy), gdyby nie jeden istotny szkopuł. Sęk w tym, że jedynym chyba (a na pewno pojawiającym się w 99% przypadków) przekleństwem używanym przez bohaterów jest… „łobuz”! Byłoby to zrozumiałe w książce dla nastolatków, gdzie gospodarz kląłby w ten sposób urwisa kradnącego jabłka. Gdy mówi tak jednak zatwardziały kryminalista, morderca – o strzelającym do niego człowieku – lub bohater – o niedoszłym gwałcicielu i mordercy żony (a także właściwie każda inna postać w każdej sytuacji, w której podkreślić trzeba emocje) – to normalne nie jest. Nie wiem, co kierowało tłumaczką, żeby przetłumaczyć występującego w oryginale „bastarda” jako „łobuza”
1), ale jest to tak nagminne i dziwaczne, że choć na początku budzi tylko zdziwienie, zażenowanie i śmiech, to szybko przeradza się w irytację.
Podsumowując, „Kanion tyranozaura” jest dobrym czytadłem, wciągającym i trzymającym w napięciu technothrillerem. Mimo pewnych „wrodzonych” przypadłości, a także kilku niedostatków pióra Prestona, autor ten, umiejętnie korzystając z elementów składowych i kładąc nacisk na przedrostek „techno-” w nazwie gatunku (bez obawy: atak fachową terminologią jest umiarkowany i nie powoduje w żadnym razie niezrozumienia treści), z pewnością zapewni czytelnikowi sporo emocji i radości z lektury. I choć jest to oczywiście proza rozrywkowa, bez żadnych aspiracji, oraz, jak większość opartych na tajemnicach i zwrotach akcji, niekwalifikująca się raczej do powtórnego czytania, to do nużącej podróży pociągiem nadaje się jak mało co. Może Gdynia-Zakopane to przesada, bo książkę czyta się bardzo szybko, ale trasa Warszawa-Białystok zleciała mi jak z bicza strzelił i do tego przyjemnie. A co ważniejsze, odzyskałem wiarę w gatunek zgwałcony przez naśladowców Dana Browna.
Plusy:
- dwa równorzędne motywy i pomysły na fabułę
- tło naukowe
- utrzymywanie w napięciu
Minusy:
- tłumaczenie (a właściwie jeden jego aspekt)
- papierowe postacie
- nadmiar zawieszeń akcji
- nieporęczny format
1) Nigdzie nie widziałem tłumaczenia „
bastard” jako „
łobuz”, najczęściej jest to „
drań”, „
bydlak”, czasem „
sukinsyn” (a nie-słownikowo, nieoficjalnie, można też próbować ostrzejszych słów na „
sk…”). I każde z nich, a nawet pierwotny, staroświecki trochę, „
bękart”, jest lepszy od tego nieszczęsnego „
łobuza”. Co prawda, jedną z definicji słownikowych „
łobuza” jest „człowiek podły i brutalny”, ale w powszechnie przyjmuje się raczej tę drugą – „urwis, psotnik” – i traktuje to przekleństwo jako dość lekkie. Również angielski odpowiednik, „
yob” wyjaśniany jest jako „a boy or young man who behaves badly in public”. Co do mordercy-gwałciciela raczej nijak się nie ma. Nawet jeśli była to chęć tłumaczki (wydawcy?) do złagodzenia języka („
bastard” jest takim średnio ostrym określeniem), to przeprowadzona została wyjątkowo nieudolnie. Jak się nie chce „
sukinsynami” rzucać, to chyba „
drań” już dziś nikogo nie urazi, a na pewno równie mało osób, co „
łobuz”. Jednym słowem: kompromitująca porażka tłumaczki.