Jak głosi pewne stare przysłowie – człowieka można najlepiej poznać, wyruszając z nim w długą podróż, lub grając z nim w szachy. Irlandzki pisarz Ronan Bennett decyduje się przedstawić swych bohaterów w ten drugi sposób, łącząc historię, szachy i psychoanalizę w „Zugzwang” – thrillerze z ambicjami z czasów przedrewolucyjnej Rosji.
Konrad Wągrowski
Kiedy szachiści byli bogami
[Ronan Bennett „Zugzwang” - recenzja]
Jak głosi pewne stare przysłowie – człowieka można najlepiej poznać, wyruszając z nim w długą podróż, lub grając z nim w szachy. Irlandzki pisarz Ronan Bennett decyduje się przedstawić swych bohaterów w ten drugi sposób, łącząc historię, szachy i psychoanalizę w „Zugzwang” – thrillerze z ambicjami z czasów przedrewolucyjnej Rosji.
Pozwólcie mi zacząć od pewnej dygresji. Spośród nielicznych rzeczy, z lat 70. i 80. wiążących się z istnieniem Żelaznej Kurtyny, których mi dziś autentycznie brakuje, jedną z ważniejszych będą emocje wiążące się z meczem o mistrzostwo świata w szachach. Wiecie, kto jest obecnym mistrzem? Racja, ja też musiałem to sprawdzić
1)). Tymczasem 30 lat temu cały świat koncentrował się na pojedynku gigantów, dziwnym trafem symbolizującym walkę systemów.
Zaczęło się oczywiście od pojedynku Bobby’ego Fischera z Borysem Spasskim. Po dekadach dominacji szachistów radzieckich, naprzeciwko ich mistrza staje butny Amerykanin. Rosjanie są pewni swego – wszak szachy to ich koronna dyscyplina, ich chluba, ich chwała. Botwinnik, Smysłow, Tal, Petrosjan, Spasski – tytuł mistrza świata przekazują sobie od dziesięcioleci szachiści z Kraju Rad. Wszystko wskazuje na to, że tak będzie dalej: Fischer przegrywa pierwszą partię, a drugą oddaje walkowerem. W normalnych warunkach, przy równorzędnych zawodnikach, jest to strata nie do odrobienia. Tymczasem zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Fischer w następnych partiach raz za razem gromi radzieckiego mistrza i wygrywa pewnie 12,5:8,5. Hegemonia przełamana!
Trzy lata później Fischer ma bronić tytułu przeciwko młodemu Anatolijowi Karpowowi – ale piętrzy coraz to dziwniejsze żądania i w efekcie oddaje tytuł bez walki, na lata znikając z szachowego światka (pojawi się w latach 90. w rewanżowym pojedynku ze Spasskim, urządzonym w separowanej wówczas Jugosławii, ale nikogo to już nie będzie elektryzować). Karpow zostaje mistrzem, musi bronić tytułu przeciwko Wiktorowi Korcznojowi. Znów wewnętrzna sprawa rosyjska? Nie do końca, bo Korcznoj reprezentuje… Szwajcarię. Uciekł, zdradził swą socjalistyczną ojczyznę. Walka jest zacięta, z wykorzystaniem wszelkiego rodzaju sztuczek, z hipnozą włącznie (Korcznoj napisze o tym meczu książkę pt. „Antyszachy”). Karpow zwycięża, tytuł zostaje w ZSRR. Fischer milczy.
Kolejny, zaskakująco młody geniusz staje naprzeciwko Karpowa. Garri Kasparow nie jest uciekinierem, to obywatel ZSRR, choć pochodzenia ormiańsko-żydowskiego. To źle. Gorzej, że Kasparow zdaje się mieć nie do końca słuszne poglądy na stosunki w ZSRR (zostało mu tak do dziś – jest jednym z liderów słabej, antyputinowskiej opozycji). Ponoć radzieccy komentatorzy każde zwycięstwo Kasparowa nad Karpowem kwitują takim smutkiem, jakby to znów jakiś Amerykanin bił swojaka. Karpow z Kasparowem spotyka się pięć razy – każdy z tych meczów jest osobną fascynującą historią. Pierwszy – absurdalnie długi, toczony do 6 zwycięstw. Karpow błyskawicznie odnosi ich pięć i cieszy się już z ostatecznego pewnego sukcesu. Ale oto Kasparow łapie drugi oddech – raz, dwa, trzy… Karpow przegrywa! Karpow się denerwuje. Kasparow ma passę. Mecz przerwany! Brak zwycięzcy. Nowy mecz na nowych zasadach – Kasparow wygrywa! I jeszcze raz! I jeszcze! A potem broni po raz czwarty tytułu w pojedynku nie mniej dramatycznym, w którym decydująca będzie ostatnia partia…
Wybaczcie tę przydługą dygresję. Dziś bowiem nie jest łatwo sobie wyobrazić, jak pasjonującą, dramatyczną, magiczną grą są szachy, jak wielkie mogą budzić emocje
2)). Bo przecież opisane powyżej pojedynki nie wyczerpują dramatycznych historii szachowych, przecież już w wieku XIX i na początku XX mecze gigantów elektryzowały zwykłych śmiertelników. Nie wiadomo kto wymyślił zasady tej gry ale bez dwóch zdań musiał działać pod boskim natchnieniem. 16 figur, jedne z pozoru słabsze, inne silniejsze, ale nawet najsłabsza z nich może przesądzić o wyniku gry. Miliardy możliwych układów, setki strategii. Stopniowe budowanie przewagi, czy szaleńczy atak? Solidna obrona, czy podejmowanie ryzyka? A przecież jednym ruchem można wszystko utracić, nawet w obliczu niespotykanej przewagi. Takich błędów nawet największych arcymistrzów historia zna tysiące. Piękno, romantyzm, czasem szaleństwo. Właśnie – szaleństwo od zawsze towarzyszy szachom. Morphy, Steinitz, w pewnym stopniu Fischer – to najwięksi mistrzowie, którzy mieli większe lub mniejsze problemy z samymi sobą. A spośród tych mniej znanych?
Szachy, jak na tak niesamowitą grę, bardzo słabo sprawdzają się w literaturze, czy filmie, sensowne i zajmujące ich wykorzystania są bardzo rzadkie. Literatura boi się diagramów i konieczności analizy (albo, jak u George′a R.R. Martina w opowiadaniu „Słabe warianty” –
zresztą znakomitym – wykorzystuje język szachowy tylko pro forma), film używa szachów zwykle jedynie jako ornamentu
3)). Tym bardziej cieszy, gdy ukaże się książką, w której szachy są tematem głównym, a widać że autor wiedzy o nich nie czerpie z poradników typu „Szachy w weekend”, lecz ma realną znajomość samej gry i jej historii. Taką właśnie książką jest „Zugzwang” Irlandczyka Ronana Bennetta.
Samo już pojęcie tytułowe jest określeniem typowo szachowym. Zugzwang to sytuacja, w którym gracz musi wykonać posunięcie, ale czegokolwiek nie zrobi, jego pozycja ulegnie osłabieniu. Najchętniej oddałby ruch przeciwnikowi, ale zasady są bezwzględne – to on musi przesunąć pionek. Doprowadzenie rywala do Zugzwangu to szachowa maestria, a jednocześnie swego rodzaju okrucieństwo. To coś jak zmuszenie do samobójstwa, zamiast wykonania humanitarnej egzekucji.
Ale Zugzwang z powieści Bennetta nie dotyczy tylko szachów, ale całej sytuacji życiowej, w jaką wpleciony zostaje główny bohater. Mamy rok 1914, w Petersburgu ma zostać rozegrany wielki turniej szachowy. Do pracującego w tym mieście psychoterapeuty, doktora Spethmanna, przychodzi jego przyjaciel Kopelson, prosząc aby przed turniejem doprowadził do psychicznego porządku jednego z szachistów – słynnego Abrama Rosenthala, polskiego Żyda, który od lat uchodzi za jednego z najwybitniejszych szachistów świata, a ten turniej ma potwierdzić jego hegemonię. Spethmann i Kopelson są również Żydami i rozumieją, jak wielkie znaczenie dla ich nacji może mieć zwycięstwo Rosenthala i późniejsza audiencja u cara, będąca nagrodą za sukces w turnieju. Wkrótce jednak sytuacja zaczyna się mocno komplikować, bohater wikła się w romans z córką wysokiego funkcjonariusza carskiej policji, okazuje się, że w sprawy związane z turniejem zamieszana jest carska Ochrana, bolszewicy, bohaterowie okazuje się nie tymi, za których się podawali, a turniej szachowy jest tylko wstępem do dużo bardziej złożonej politycznej intrygi.
Największą siłą „Zugzwangu” jest tło. Petersburg tuż sprzed I wojny światowej to kipiący tygiel. Narastają nastroje rewolucyjne, nasilają się intrygi wokół słabego cara. Swoje partie rozgrywają przeróżni ludzie, począwszy od carskich dostojników, skończywszy na działaczach opozycyjnych partii i przyszłych komunistycznych rewolucjonistach. Swój szalony rozwój przeżywa psychoanaliza. (Choć przyznam, że dziwny wydawał mi się duży rozwój tej dziedziny psychologii w ówczesnej Rosji, a w szczególności poszukiwania porad u psychoanalityka zarówno przez arystokratów, jak i bolszewików. Autor zarzeka się w posłowiu, że wszystko to budował w oparciu o solidne materiały źródłowe, a ja nie mam powodu, by mu nie wierzyć.). Dodatkowym smaczkiem będzie też postać samego Rosenthala. Nie trzeba być znawcą historii szachów, aby odkryć, że ten genialny, choć psychicznie niestabilny polski szachista żydowskiego pochodzenia, to tak naprawdę Akiba Rubinstein, postać prawdziwa, członek polskiej drużyny, która później, w 1930 roku, zdobyła złoty medal Olimpiady Szachowej. Rubinstein, niedoszły rabin z biednej żydowskiej rodziny, szczyt swojej kariery przeżywał właśnie przed I wojną światową (a w 1914 autentycznie brał udział w turnieju w Petersburgu). Przez wielu uważany był (i nadal jest) za najlepszego szachistę świata tamtego okresu, a realnym mistrzem nie został tylko dlatego, że nie miał pieniędzy na pojedynek z ówczesnym czempionem, Emmanuelem Laskerem. Po wojnie problemy psychiczne Rubinsteina zaczęły się pogłębiać, a od późnych lat 30. nie wychodził już praktycznie z lecznicy (co zresztą uratowało mu życie w czasie II wojny światowej, którą spędził w szpitalu psychiatrycznym w Belgii). Zmarły w 1961 r. szachista jest z pewnością postacią wystarczająco ciekawą, by odegrać ważną rolę nie tylko w epizodzie tej jednej książki.
„Zugwang” to jednak nie jest – przy całej mojej sympatii do ujęcia szachowego tematu – powieść idealna. Bennett bardzo się stara by w powieści namnożyć analogii do szachowej rozgrywki. Konstrukcja książki polega na tym, że przez cały czas trwania fabuły, toczy się partia między Spethmannem i Kopelsonem, a jej przebieg w jakiś sposób odzwierciedla zmiany sytuacji na realnym świecie (np. „zbicie” pewnego pionka ostatecznie przesądzi o losach całej rozgrywki). W pewnym momencie Spethmann stanie więc przed Zugzwangiem – na jakikolwiek ruch się nie zdecyduje, będzie to błąd. Co więcej – ów Zugzwang w gruncie rzeczy dotyczy całej Rosji, która w 1914 jest już tylko kolosem na glinianych nogach, a każda polityczna decyzja tylko przyspieszy jej upadek.
Wydaje się jednak, że cała ta chęć przygotowania jak najbardziej zawiłej intrygi szkodzi powieści – odnosi się wrażenie, że cała inwencja twórcy poszła w przygotowanie formy. Pomimo tego, że drugim głównym tematem powieści jest psychoanaliza, charaktery bohaterów nie są ani zbyt złożone, ani pogłębione. Kilkunastu bohaterów pojawia się na planie, odgrywa swe role i znika, zanim zdążymy w jakiś sposób się z nimi zidentyfikować, czy zrozumieć w pełni motywy ich postępowania. Co więcej, sama sensacyjna fabuła również nie satysfakcjonuje. Jeśli autor i tu chciał oddać tempo szachowego pojedynku, z pewnością mu się udało – ale jednak od historii, w której mamy spisek, śledztwo, zabójstwa, moglibyśmy oczekiwać więcej emocji. W efekcie mamy wrażenie obcowania raczej z formalną zabawą, niż z frapującym kryminałem z epoki z psychoanalityczno-szachowym drugim dnem. Mimo wszystko dziękuję autorowi – choćby za to, że przypomniał, że istniały takie czasy, gdy cały świat hołubił największych szachowych mistrzów, a nazwiska Capablanki, Laskera, Alechina czy Rubinsteina były bardziej znane od nazwisk największych gwiazd filmowych.
1) Viswanathan Anand (od 2007).
2) W pewnym sensie odpowiadają za to Karpow i Kasparow, przez których powstały dwie rywalizujące federacje szachowe, a pojęcie jednoznacznego mistrza świata na lata straciło sens.
3) Wyjątkiem będzie stary film telewizyjny Wolfganga Petersena „Czarne i białe, jak dnie i noce”, ciekawe studium szachowego szaleństwa. Ze zwyczajowego wykorzystania szachów w filmach, polegającego najczęściej na długim zastanowieniu gracza, który następnie z uśmiechem przesuwa wieżę o kilka pól i mowi: „Mat!” można zrobić ranking do Bezsensji.