Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 29 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Dan Simmons
‹Triumf Endymiona›

EKSTRAKT:70%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułTriumf Endymiona
Tytuł oryginalnyThe Rise of Endymion
Data wydania17 czerwca 2009
Autor
PrzekładWojciech Szypuła
Wydawca MAG
CyklHyperion
ISBN978-83-7480-122-5
Format800s. 125×195mm; oprawa twarda, obwoluta
Cena59,99
Gatunekfantastyka
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Rekonfiguracja
[Dan Simmons „Triumf Endymiona” - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2

Beatrycze Nowicka

Rekonfiguracja
[Dan Simmons „Triumf Endymiona” - recenzja]

O ile jednak tom trzeci można uznać za swego rodzaju lżejsze interludium, „odpoczynek” autora i rodzaj wprowadzenia, o tyle „Triumf Endymiona” powinien być grande finale, zwieńczeniem i podsumowaniem całego cyklu. Tymczasem na mnie przynajmniej sprawił wrażenie średnio udanej (jak na Simmonsa) próby podomykania niektórych wątków oraz wprowadzenia jeszcze nieco nowych interpretacji. Zabrakło mu swoistego monumentalizmu, który cechował pierwsze dwie powieści i nie chodzi mi tutaj bynajmniej o kreację świata, lecz o głębię rozważań, które zawierały. Chociaż „Triumf…” jest najobszerniejszy ze wszystkich tomów cyklu, na ponad dziewięciuset stronach zawarte jest znacznie mniej treści niż w pięćsetstronicowym „Hyperionie”. Bardzo sporo jest za to dłużyzn – szczególnie na początku książki. Rozwlekłe opisy Taliesina (ze szczególnym uwzględnieniem zaprojektowanego przez Eneę budynku), niczemu właściwie nie służą. Relacje z uroczystości i wydarzeń na Pacem zamiast budować klimat „rozwadniają” akcję. Kolejna wędrówka Endymiona przez planety każe myśleć, że może ładne te wszystkie światy, ale właściwie po co to wszystko? (Tutaj przypomina mi się Ciri skacząca po miejscach i czasach w „Pani jeziora”). Wreszcie opis pewnego pojedynku zajmujący dziesięć stron, na których oprócz tego, że bohater walczy, dostajemy również jego wspomnienia z młodości, komentarze do wykonywanych ciosów oraz rozliczne rozważania towarzyszące. Być może miało to uwypuklić ten moment, lecz Simmons osiągnął tylko tyle, iż niemal całkowicie pozbawił go dramatyzmu oraz wiarygodności. Dodatkowo pisarzowi nie udało się uniknąć tak częstej w książkach i filmach SF sytuacji, w której bohaterom przez długi czas zagraża „straszliwa istota nie do pokonania”, lecz, gdy przychodzi do ostatecznej konfrontacji owa istota akurat nie może w pełni wykorzystać swoich możliwości. Kolejnym objawem przerostu objętości nad treścią są liczne powtórzenia oraz przypominanie czytelnikowi pewnych faktów wręcz do znudzenia – vide Endymion po raz n-ty stwierdzający, że przebywa w swojej celi śmierci. Co dziwniejsze, rzeczy naprawdę ważne, jak przebieg kampanii przeciwko Intruzom czy zmiany, jakie nauki Enei wywołują w społeczeństwie, są opisywane nadzwyczaj lakonicznie albo tylko zaznaczane – np. wydarzenia dziejące się na kilkunastu planetach w przeciągu kilku lat zajmują zaledwie parę stron. Świat Paksu jest też mimo wszystko mniej bogaty niż Hegemonia – wynika to z regresu technologicznego oraz ograniczeń nakładanych przez Kościół. Bohaterowie „Triumfu Endymiona” są nakreśleni gorzej niż postaci z pierwszej dylogii. Najmocniejszym punktem powieści powinna być Enea. Z jednej strony – jest to decyzja autora, że zdecydował się podkreślić jej człowieczeństwo, miast wynosić ponad wszystkich, lecz ci spośród czytelników, którzy spodziewali się wcielonego boga a zamiast tego dostali targaną wątpliwościami młodą kobietę, mogą poczuć się zawiedzeni. Enea niewiele naucza o filozofii. Informacje o tym, że córka Brawne cieszy się ogromnym autorytetem, pojawiają się w książce dość często, jednak Simmons nigdzie nie pokazuje, jak i dlaczego zyskała sobie ów posłuch i szacunek. Ten brak charyzmy dziwi, gdy czytelnik przypomni sobie postać Meiny Gladstone. Hasło „mesjasz” wywołuje pewne określone konotacje. Czytelnik spodziewa się czegoś wyjątkowego, mądrego i uduchowionego. Myślę, że stworzenie obrazu takiej istoty jest niesamowicie trudne, nie wiem nawet, czy możliwe. O tym, czy taka a nie inna kreacja Enei była celowym wyborem Simmonsa, czy też autor nie potrafił podołać takiemu wyzwaniu, wie zapewne tylko on sam. Drugą wielką zmarnowaną szansą jest Lenar Hoyt. „Triumf Endymiona” wyjaśnia wiele rzeczy, lecz pośród nich nie ma odpowiedzi na jedno z najważniejszych pytań. Dlaczego ksiądz wybrał taką, a nie inną stronę? Czytelnik, który zapamiętał Hoyta, jako człowieka pragnącego śmierci, trawionego bólem i poczuciem winy, który jednak w przeddzień spodziewanego końca i w obliczu kosmicznej wojny wybuchającej mu nad głową grał na bałałajce, by podnieść na duchu siebie oraz towarzyszy, po prostu nie rozumie, dlaczego nagle ksiądz tak drastycznie się zmienił. Tymczasem Simmons, do tej pory nieszczędzący opisów wewnętrznych przeżyć bohaterów, tym razem milczy jak zaklęty i nie udziela żadnych wyjaśnień, przez co postać Hoyta po prostu traci na wiarygodności. W ogóle przedstawiciele Kościoła i podległych mu instytucji są schematyczni. Jeśli w pierwszej dylogii w zasadzie nie było złych bohaterów, tak teraz księża są w większości albo całkowicie skorumpowani, albo poddani systemowi, przy czym niektórzy z nich są nakreśleni wręcz karykaturalnie (po co np. zły kardynał miałby własnoręcznie podrzynać gardła, zamiast po prostu zastrzelić z dezintegratora neuronowego). Wielki Inkwizytor Mustafa wypada może nieco lepiej (choć i tak jest stosunkowo jednowymiarowy), Lourdusamy niestety jest postacią szablonową, pozostali zaś stanowią spłycone kopie tych dwojga. Jeden z trzech „dobrych kościelnych” – ojciec de Soya, który był najciekawszym z bohaterów „Endymiona”, w „Triumfie…” jest znacznie mniej wyrazisty. W tomie poprzednim mogliśmy obserwować jego determinację, obsesję, rozdarcie i wątpliwości. Tutaj pojawia się rzadko, jeszcze rzadziej zaś czytelnik ma okazję poznać jego uczucia. Momenty, w których podejmuje najbardziej dramatyczne decyzje są zrelacjonowane beznamiętnie. Poza nimi Raul Endymion jest, jak poprzednio, narwany, naiwny i prostoduszny, a A. Bettik stanowi chodzącą dekorację. Z nowych bohaterów – niejaki Kenzo Isozaki (z planety Fuji, jakby ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości), który we wszystkich scenach, w jakich się pojawia „nie okazuje po sobie emocji” (jakże oryginalnie) a poza tym dowiadujemy się o nim niewiele więcej. Trudno w takich warunkach poczuć doń sympatię, czy jakąkolwiek więź. Wreszcie – w „Triumfie Endymiona” powraca całkiem sporo bohaterów „hyperiońskiej” dylogii, trudno mi jednak orzec, po co właściwie, gdyż w większości przypadków po prostu pojawiają się to tu, to tam, co jakiś czas wygłaszając parę zdań, bądź zadając pytanie, a poza tym nie wnoszą do fabuły nic nowego (może jeszcze obecność Silenusa jest uzasadniona, lecz taka np. Rachela jest całkowicie zbędna). W głowie czytelnika kiełkuje za to przypuszczenie, iż Simmons nie potrafił stworzyć ciekawej galerii nowych postaci, więc sięgnął po sprawdzonych „starych znajomych”, co do których miał pewność, że wywołają określone emocje odbiorcy. Rozwiązanie takie uważam za tanie. „Odgrzewani” bohaterowie wręcz na tym tracą, zwłaszcza ci, których losy stanowiły spójną i zamkniętą całość (np. historia Kassada i Racheli, kochanków wędrujących w czasie w przeciwne strony, w pierwszej dylogii rozwinęła się i wybrzmiała, nie było więc moim zdaniem sensu dodawania czegokolwiek, zwłaszcza, jeżeli nowa część nieszczególnie pasuje do reszty). Oczywiście jest także Chyżwar, lecz jego rola ogranicza się przeważnie do stania nieruchomo i kilkukrotnego wzięcia udziału w walce, oraz Nemes, której jedynym zadaniem jest bycie potworną i nieludzką. Pomimo stwierdzenia Simmonsa (we wstępie do opowiadania „Wychodźcy z Helisy” w antologii „Nowe horyzonty”), że potwór z Doliny Grobowców do końca cyklu pozostaje tajemniczy, moim zdaniem Władca Bólu zdecydowanie traci, pojawiając się tylko w charakterze ozdóbki.
Oprócz wyżej wspomnianych rzeczy, uwagę czytelnika zwracają mniejsze lub większe niedoróbki. I tak np. Hoyt ma dwa krzyżokształty, choć w „Upadku…” wyraźnie było napisane, że Chyżwar jeden z nich usunął i trudno złożyć to na karb reinterpretacji faktów, jaka ma miejsce w drugiej dylogii (o czym później). Enea raz ma krótkie włosy, po czym niedługo później autor wspomina o jej „długich lokach”. Z kwestii znaczniejszych – w „Triumfie Endymiona” kilka razy zostaje wspomniane, że Enea ma doprowadzić do pojednania ludzkości i Centrum… a potem nagle ten wątek zostaje całkowicie zarzucony. Gigantomania Simmonsa (kilkukilometrowe drzewa, kilkunastokilometrowe góry etc.) zaczyna nieco razić, kiedy pojawia się konstrukcja z żywych organizmów, tworząca sferę wokół słońca, i hasła o „zazielenianiu galaktyki”. Wygląda to pięknie, owszem, lecz nasuwa się pytanie, jak Intruzi zdołali w ciągu kilkuset lat przetransportować do układu dawkę cięższych pierwiastków potrzebną do wytworzenia tak ogromnej ilości biomasy. Nastawiony krytycznie czytelnik zaczyna też zwracać baczniejszą uwagę na kosmiczne bitwy. I zastanawia się na przykład, jak bojowy okręt mógł namierzyć okręty wroga znajdujące się w odległości 0,86 roku świetlnego, wysłać w ich stronę pociski (o pociskach akurat było wspomniane, że wykorzystują supernapęd, czymkolwiek by był), trafić je i odebrać wiadomość o zniszczeniu w przeciągu godzin (zwłaszcza, iż zostało napisane w „Upadku…”, że komunikacja przez nadprzestrzeń stała się niemożliwa). Albo czym są „wirtualne pociski hiperkinetyczne”… (być może tego typu rzeczy pojawiały się wcześniej, lecz podczas czytania pierwszej dylogii tkwiłam w bałwochwalczym wręcz zachwycie i nie zwracałam większej uwagi na szczegóły… lepiej chyba było dla Simmonsa pozostać przy rozważaniach o poezji i sztuce, niż wgłębiać się w technikalia). Dalej, skoro wyszkoleni eneici posiedli zdolność czytania w myślach dowolnych ludzi (niezależnie od odległości), dlaczego nikomu nie przyszło do głowy, by wykorzystać tę umiejętność do śledzenia ruchów wroga? Jeśli Enea potrafi teleportować się pomiędzy układami, to czemu nie przenosi się dokładnie w miejsce, w którym pragnie być, tylko musi się do niego przekradać? Zadziwia też pogląd, iż ludzkość, posiadłszy wyżej wspomniane moce (zależne od czynnika fizycznego a nie od wyznawanej religii), stanie się lepsza i będzie je wykorzystywać w szlachetnych celach, zamiast ku pognębieniu bliźniego swego.
Warstwa formalna „Triumfu Endymiona” też wydaje się gorsza. Wcześniej każdy tom był inny, tym razem zaś dostajemy kontynuację poprzedniego – nadal mamy do czynienia z wspomnieniami Endymiona. Narracja jest znacznie mniej uporządkowana, czasy i osoby zmieniają się w sposób dosyć chaotyczny, a czytelnik co i rusz dostaje wtręty, w których Raul tłumaczy się z własnej nieudolności w relacjonowaniu wydarzeń. Warstwa filozoficzna także kuleje. Ciekawych rozważań jest tutaj jak na lekarstwo, może poza rozmową Enei z Dalajlamą. Z drugiej strony, gdy bohaterka dyskutuje z Raulem o ewolucji… i ta rozmowa nasycona jest jakże „głębokimi” twierdzeniami, w stylu „ewolucja się nie cofa”, „życie się nie cofa” oraz „ewolucja ewoluuje” (pomijam „ewolucja ma cel” – bo to już licentia poetica autora, który decyduje, jak ma być w jego świecie)…, ja osobiście zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem wiedza autora o buddyzmie nie jest równie dogłębna, co jego znajomość stworzonej przez Darwina teorii. Niedużo jest także nawiązań i wierszy, owszem, pojawia się kilka naprawdę dobrych, ale są też takie, których obecność niczego nie wnosi.
Jedną z najważniejszych kwestii, dotyczących „Triumfu Endymiona”, są zawarte w nim wyjaśnienia i rozwiązania niektórych wątków. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn wszelkie tajemnice świata zostają tutaj wyłuszczane wprost, najczęściej w formie monologów Enei. W dylogii „hyperiońskiej” (a zwłaszcza w „Upadku…”, który był powieścią dosyć wymagającą w odbiorze), czytelnik musiał zbierać rozrzucone wskazówki, dostrzegać i zapamiętywać tropy, by potem z pewnym trudem i dodając trochę od siebie ułożyć to wszystko w spójną całość. Wymagało to uważnej lektury i myślenia nad książką (nie tylko podczas czytania). Rozwiązywanie zagadek Hyperiona frapowało, dawało satysfakcję i poczucie, iż autor szanuje inteligencję czytelnika. Tym razem dostajemy wszystko na tacy i mnie przynajmniej jakoś mimowolnie przypomniały się słowa Silenusa z tomu pierwszego „Umierająca Ziemia II zaczynała się tam, gdzie skończyła się Umierająca Ziemia, tyle tylko, że tym razem była to zwyczajna proza, długość zdań zaś i układ rozdziałów zostały dostosowane do wyników (…) testów przeprowadzonych na wybranej losowo grupie (…) czytelników”. Co więcej – „nowe” wyjaśnienia niektórych bardzo ważnych dla świata kwestii i wydarzeń okazują się zupełnie różne od tych, jakie pojawiły się w tomie poprzednim. Jak już wspomniałam na początku, Simmons zdecydował się na ryzykowny i ciekawy zabieg. Mianowicie świat opisany w drugiej dylogii wbrew pozorom nie jest tym samym światem, co ten z pierwszej. Wszystko, co pojawiło się w „Hyperionie” i „Upadku…” stanowi tutaj treść na wpół mitycznych i zakazanych „Pieśni” Martina Silenusa. Przedstawione w nich wydarzenia, postaci i interpretacje nie wyrażają tym samym prawdy o świecie „Endymiona”, lecz są czymś względem tego świata wewnętrznym. Dylogia „hyperiońska” staje się dziełem w dziele. Trzeba przyznać, że sam koncept owej literackiej matrioszki intryguje. Burzy także przyzwyczajenia czytelnika, który zwykł podawane przez narratora informacje uznawać za „prawdziwe” w kontekście świata przedstawionego. Tymczasem w „Endymionie” i „Triumfie…” Enea co i rusz stwierdza „wujek Martin się mylił”, „wujek Martin improwizował”, a zaraz potem podawane są „nowe prawdziwe wyjaśnienia” i cała staranna konstrukcja wzniesiona w umyśle czytelnika wali się w gruzy. Całkiem subiektywnie już mogę powiedzieć, że mnie się te stare rozwiązania wydają ciekawsze i bardziej udane. Nie przemawia do mnie np. nowa teoria transmiterów, wytłumaczenie kwestii Starej Ziemi oraz pochodzenia cybryda Keatsa czy struktura Centrum. Rozczarowuje to, kim wedle nowej dylogii jest Enea. Z pewnością wypływa to w dużej mierze z przywiązania do „poprzedniej wersji”. Niektóre rozwiązania wydają mi się po prostu głupie i niespójne – jak np. wytłumaczenie obecnego i tu „problemu wyprawy Drużyny Pierścienia”, czyli czemu Endymion i Enea bawili się w ryzykowną wędrówkę po planetach, zamiast udać od razu do punktu docelowego, skoro mogli. Inne zaś mniej barwne, jak na przykład kwestia przyczyny śmierci Heta Masteena. Wolę interpretację z „Upadku…”, wedle której czczący życie we wszystkich jego przejawach Templariusz nie potrafił stać się jeźdźcem nowej apokalipsy. Jego niemożność podjęcia tej drogi miała wtedy rangę wyboru, który wpłynął na losy świata.
Na koniec muszę się przyznać, że trudno mi ocenić, ile mojej zjadliwej krytyki wynika z irytacji wywołanej reinterpretacją świata przedstawionego (na swoje usprawiedliwienie dodam, że sporo fanów pierwszej dylogii krytykuje drugą, więc nie jestem odosobniona w takim odbiorze). Jest w „Triumfie Endymiona” także sporo jaśniejszych punktów: barwny opis Tien Szanu, czy bardzo ładnie poprowadzony wątek miłości Raula i Enei. W którymś momencie padają też słowa „Religia od zawsze oferuje nam tego rodzaju fałszywy dualizm (…) cisza nieskończonej przestrzeni albo przytulne ciepło wewnętrznej pewności”. Simmons wymyśla i opisuje trzecią drogę, za co należą mu się brawa. Dla mnie – odwrotnie niż sugeruje autor – druga dylogia pozostanie „apokryfem”. Lecz zachęcam każdego, kto przeczytał pierwszą, by sięgnął po „Endymiona” i „Triumf…” a potem sam zdecydował. Jak mawiała Enea „wybierzcie jeszcze raz”.
Recenzja nadesłana na konkurs „Esensji”.
koniec
« 1 2
1 grudnia 2009
PS. Wypada dodać kilka słów na temat wydania, które jest warte swojej ceny. Tak, jak w poprzednich tomach, Mag zadbał o staranną oprawę i szycie. Nie brak także ilustracji - jest ich dosyć sporo i trzymają poziom. Szczególną uwagę zwraca świetna grafika przedstawiająca Chyżwara znajdująca się na początku rozdziału jedenastego. Wizja ilustratora jest w tym przypadku ciekawsza od wizji pisarza. Jedynym mankamentem jest to, iż wydawca nie pomyślał o ujednoliceniu rozmiaru, koloru czcionki i pisowni (małe i wielkie litery) tytułów na grzbietach kolejnych tomów.

Komentarze

01 XII 2009   17:58:24

Jak na recenzję "Triumfu...", to trochę za dużo o poprzednich książkach Simmonsa. Bardziej esej, niż recenzja. ;)

02 XII 2009   08:48:42

Zgadzam się z powyższą opinią. Niemniej, brawa dla Autorki :)

02 XII 2009   15:19:46

Niestety autorka nie wspomniała o dużym babolu wydawcy jakim był tytuł utworu wydrukowany na grzbiecie obwoluty książki w sposób odwrotny niż w reszcie cyklu. Na szczęści wydawnictwo bezproblemowo wymienia obwoluty

02 XII 2009   21:30:14

Śmiem twierdzić, że wydawnictwo mnie olało, kolokwialnie mówiąc, w kwestii wymiany obwoluty. Napisałem list w sierpniu, może we wrześniu i do tej pory, ani widu, ani słychu.

02 XII 2009   23:23:41

Spróbuj napisać jeszcze raz. Może Twój mail po prostu gdzieś się zawieruszył. Wiele osób wymieniało te obwoluty (w tym ja) i jeszcze nie spotkałem się z przypadkiem braku reakcji.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Jak to dobrze, że nie jesteśmy wszechwiedzący
Joanna Kapica-Curzytek

28 IV 2024

Czym tak naprawdę jest tytułowa siła? Wścibstwem czy pełnym pasji poznawaniem świata? Trzech znakomitych autorów odpowiada na te i inne pytania w tomie esejów pt. „Ciekawość”.

więcej »

PRL w kryminale: Człowiek z blizną i milicjant bez munduru
Sebastian Chosiński

26 IV 2024

Szczęsny szybko zaskarbił sobie sympatię czytelników, w efekcie rok po roku Anna Kłodzińska publikowała kolejne powieści, w których rozwiązywał on mniej lub bardziej skomplikowane dochodzenia. W „Srebrzystej śmierci” Białemu Kapitanowi dane jest prowadzić śledztwo w sprawie handlu… białym proszkiem.

więcej »

Studium utraty
Joanna Kapica-Curzytek

25 IV 2024

Powieść czeskiej pisarki „Lata ciszy” to psychologiczny osobisty dramat i zarazem przejmujący portret okresu komunizmu w Czechosłowacji.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Esensja czyta: Październik-listopad 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Michał Kubalski, Marcin T.P. Łuczyński, Joanna Słupek, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski, Krzysztof Wójcikiewicz

Tegoż twórcy

Przeczytaj to jeszcze raz: Kraj strachów dziecinnych
— Dawid Kantor

Umieranie w śniegu
— Anna Nieznaj

Thriller nadprzyrodzony
— Miłosz Cybowski

Czytając (dobre) science fiction
— Daniel Markiewicz

Śmierć na lodach Arktyki
— Tomasz Kujawski

Przeczytaj to jeszcze raz: Między realizmem a fantastyką
— Miłosz Cybowski

Esensja czyta: Grudzień 2012
— Kamil Armacki, Jacek Jaciubek, Anna Kańtoch, Jarosław Loretz, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Konrad Wągrowski

Potwór z Londynu
— Jacek Jaciubek

Esensja czyta: Październik 2012
— Miłosz Cybowski, Jacek Jaciubek, Anna Kańtoch, Joanna Kapica-Curzytek, Daniel Markiewicz, Agnieszka Szady

Esensja czyta: Październik 2011
— Jędrzej Burszta, Anna Kańtoch, Joanna Kapica-Curzytek, Joanna Słupek, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski

Tegoż autora

Tryby historii
— Beatrycze Nowicka

Imperium zwane pamięcią
— Beatrycze Nowicka

Gorzka czekolada
— Beatrycze Nowicka

Kosiarz wyłącznie na okładce
— Beatrycze Nowicka

Bitwy nieoczywiste
— Beatrycze Nowicka

Morderstwa z tego i nie z tego świata
— Beatrycze Nowicka

Z tarczą
— Beatrycze Nowicka

Rodzinna sielanka
— Beatrycze Nowicka

Wiła wianki i to by było na tyle
— Beatrycze Nowicka

Supernowej nie zaobserwowano
— Beatrycze Nowicka

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.