Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 2 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Muzyka

Magazyn CCXXXV

Podręcznik

Kulturowskaz MadBooks Skapiec.pl

Nowości

muzyczne

więcej »

Zapowiedzi

77 najlepszych polskich utworów 2010 roku

Esensja.pl
Esensja.pl
1 2 3 8 »
11 więcej niż przed rokiem. Mogłoby być spokojnie 100. Zostało przecież sporo co najmniej przyzwoitych płyt – od Mademoiselle Karen i Janka Samołyka, przez Kawałek Kulki czy D4D, po Lukatricks i Dużego Pe bądź Jana Trebunia-Tutka oraz Beltaine. Ech, nie ma co wymieniać dalej.

Marcin Flint, Dominika Węcławek

77 najlepszych polskich utworów 2010 roku

11 więcej niż przed rokiem. Mogłoby być spokojnie 100. Zostało przecież sporo co najmniej przyzwoitych płyt – od Mademoiselle Karen i Janka Samołyka, przez Kawałek Kulki czy D4D, po Lukatricks i Dużego Pe bądź Jana Trebunia-Tutka oraz Beltaine. Ech, nie ma co wymieniać dalej.
Nie było możliwości byśmy wszystko przesłuchali (wiemy, że Cieślak i Księżniczki, wiemy że Karbido…). Jest oczywiście scena nieoficjalna, a na niej perełki w każdej dziedzinie – od gitarowego Tin Pan Alley, funkcorowej Mama Selity, po rapującego Słonia z Mikserem. Spokojnie, przyjdzie na nią czas. Nie chodzi przecież o to, by wynaleźć utwory na WSZYSTKICH fajnych płytach, jakie się ukazały. Mamy na tyle dobre czasy, że w tak sporej liczbie jak 77 nie sposób się z tym zmieścić i trzeba selekcjonować według własnego gustu.
A skoro o nim: krytyka muzyczna się polaryzuje. Z jednej strony nobliwe pokolenie wychowane na Trójce i Teraz Rocku, z drugiej gniewne dzieci Pitchforka, pomiędzy nimi zagubione duże nazwiska w dużych tytułach, z coraz mniejszą wiedzą o muzyce. Nisze pełne szalikowców, komercyjne rozgłośnie oderwane od rzeczywistości. Staramy się być pośrodku tego wszystkiego.
My nie wstydzimy się reggae ani ethno, nie patrzymy z góry na hip-hop, nie drwimy z indie (no dobrze, czasem się zdarza), nie udajemy że nie ma muzyki klubowej, nie boimy jazzu czy metalu. Tak jak przed rokiem, stawiamy na możliwie lekkostrawny, piosenkowy początek listy co by zbytnio nie zestresować słuchacza. Zapraszamy oczywiście do dyskusji.
Dominika Węcławek, Marcin Flint (do poczytania w Życiu Warszawy/Rzeczpospolitej, Przekroju, Interii, Hiro i Machinie)
77. STAR GUARD MUFFIN „PÓŁ ŻARTEM” (Z ALBUMU „SZANUJ”, WYD. LOU & ROCKED BOYS)
No to w wydawnictwie Lou & Rocked Boys wreszcie mogły strzelić korki szampana innego niż Igirstoje! Ale nie żartujmy sobie z fenomenalnej sprzedaży płyty Star Guard Muffin, nie złośliwmy się. Zespół jest tak młody, że zarzut o robienie reggae dla dzieci jest bez sensu, gra zarazem dość długo by zarzut od odcinanie kuponów od popularności Bednarka nie miał racji bytu. „Pół Żartem” pokazuje wszystko, co u SGM sobie fajne. A więc przede wszystkim Bednarka, który śpiewa na luzie i z wyczuciem, a i zwrotkę zarapuje tak, że choć natychmiast wyświetla się lista jego inspiracji, to wstydu w żadnym razie nie ma. Riddim zaś ma w sobie kilka sekund jazzu, klikanaście rocka, został sprawnie podlany jest popem i choć brzmienia mu jeszcze brak, to każe patrzeć z ciekawością na dalsze losy brzeskiej formacji. Niech ta „fenomenalna bania trwa”. Wolimy ją od Dżemu, Perfectu, Grzegorza Turnaua, Kasi Kowalskiej, Kultu Unplugged i innych z listy bestsellerów Empiku.
76. MAGDA „YOUR LOVE ATTACK” (Z ALBUMU „FROM THE FALLEN PAGE”, WYD. M_NUS)
Obecność Magdy w tym podsumowaniu jest nieco naciągana. Utalentowana jest bezapelacyjnie, nie bez kozery ma swoją płytę w serii Fabric i debiut w oficynie M_nus. Tyle, że Polskę opuściła w wieku przedszkolnym. Ale nic to – ona o swojej ojczyźnie nie zapomniała, biografię dumnie otwiera Żywiec, więc ja i zapomnieć o niej zamierzam. „Your Love Attack” to oszczędne techno z ciemnej strony mocy, bazujące na subtelnie budowanym nastroju, nie hedonistycznej zabawie. Sekwencje niepokojących, świdrujących dźwięków, jakby żywcem (znowu on) z tak lubianych przez artystkę filmów grozy idą w parze z miarowym, głuchym, sporadycznie zanikającym i przełamywanym rytmem. Nieprzyzwyczajeni mogą ziewać, niemniej warto słuchać dalej, dać się wciągnąć i poczekać na bas, który wlewa się przez uszy i rozchodzi po całym organizmie prowadząc do delikatnego drżenia końcówek palców.
75. BAS TAJPAN „BARIERY” (Z ALBUMU „KORZENIE I KULTURA”, WYD. FANDANGO RECORDS)
Irytuje nas Bas neofita-rastafarianin bujający się z hardcorowymi hip-hopowcami. Nie kupuje Basa ekologa, ani faceta opowiadającego mi „Historie Pewnego Dębu” z Perunem i Swarożycem w tle, bo to się ociera o komizm. Ale „Banery” sprawiły mi niemal tyle przyjemności co kiedyś „Transparenty” Jamala i EWR. Gospodarz gniewnie socjologizuje dobywając chrapliwego głosu. Mocno siedzi w riddimie – chwytliwej, syntetycznej orientałce – powtarzając jak mantrę chwytliwy refren. „Największa słabość kultury, to, że nie jest w stanie powstrzymać zbrodni” przyznaje na wstępie utworu. Ale czemu nie próbować?
74. TEDE „INNE GETTO” (Z ALBUMU „FUCK TEDE”, WYD. WIELKIE JOŁ)
„W takich blokach jak mój Kieślowski kręcił „Dekalog” / Byliśmy dziećmi osiedli i to w nas zostało / Połamane ławki, obok nich zjebane huśtawki / Wszędzie były takie same, więc się nawet nikt nie martwił / To był syf, labirynt z betonowych płyt / I tam każdy z nas zdobył osiedlowy szlif” – rapuje Tede. Bez szpanu, glamu, opuszczając na chwilę Nibylandię. I tylko ten bit Sir Micha… Gdybyśmy zebrali utwory na ten temat – od Ice Cube’a do Akona – zlałoby się to nam w całość. I podkład Micha, choć dobrze wykonany, właśnie się zlewa, a manieryczny refren nie pomaga. Kiedy Tede jest w dobrej formie to jednak nieważne. Nie przeszkodzi mu nawet stereotypowy, marudny podkład z wolną, ciężką perkusją i skrzypcami.
73. HOODOO BAND „LET THE PARTY ON” (Z ALBUMU HOODOO BAND, WYD. LUNA MUSIC)
Czy tylko mi polski blues kojarzy się ze Sławkiem Wierzcholskim piłującym na harmonijce w klubie dla dwudziestu osób i wąsami moczonymi w najtańszej wódce? Ale proszę nie dać się zwieść etykietce. HooDoo Band robi czarną muzykę po białemu, niemniej nadspodziewanie dobrze. „Let The Party On” przynosi jeden z najlepszych groove jakie zaprezentowała nam mało wydajna niestety pod tym względem polska scena. Ale to band Wrocławski, co wszystko tłumaczy – tam muszą dodawać czegoś do wody. Tak to wszystko nieświeże, że aż świeże. I smakowite. Te syntezatory jakby prosto od Prince’a, perliste bluesowe klawisze, wokoder i wokalista prowadzący dialog z bardzo porządnymi chórzystkami (jedną z laleczek HooDoo jest Ala Janosz) cieszą ucho.
72. KUMKA OLIK „JAK W ZOO” (Z ALBUMU „PODOBNO NIE MA JUŻ FRANCJI”, WYD. UNIVERSAL)
Ten bardzo obiecujący i sympatycznie grający zespół po udanym debiucie „Jedynka” powrócił z drugim krążkiem. Bogatsze brzmienia, aranżacje pełne atrakcji, aluzje i wycieczki stylistyczne atakują zewsząd. Panowie najchętniej wymieniliby klimat wielkopolskiej mikropolii na bohemiarski Nowy Jork, trudno, ich sprawa, być może trzecia płyta pokaże wreszcie jaki jest ten własny styl. Tymczasem z muzycznego miszmaszu wybraliśmy „Jak w zoo”. Choć tekst czasem grzęźnie na płyciznach zbytniego infantylizmu, to wokalista nie piszczy sztucznie i na siłę nie pokrzykuje, a sama kompozycja ma coś w sobie… Złośliwi mogliby powiedzieć, że to pierwiastek wyciągnięty z klimatów Tame Impala i Hurts. My powiemy, że jest ciekawie.
71. SUBLIM „SCALIĆ NAS” (Z ALBUMU „SUMMERENDS”, WYD. EMI)
Słodko-gorzka pigułka dla tych mniej młodych i mniej gniewnych. Podmiot liryczny, tudzież wokalista debiutującej grupy z Żywca, bardzo by chciał byśmy razem z nim poczuli tęsknotę za niewiastą. My tęsknimy jednak za przyjemnym szypurowym przynudzaniem, za klimatycznym rojkowym popiskiwaniem, a przede wszystkim za normalnym gitarowym głównym nurtem. I tu Sublim okazuje się dobrym placebo. Melodia w „Scalić nas” jest ładna, miła i chwytliwa, tekst napisano z wyczuciem, zaś moment, kiedy perkusja zaczyna brzmieć jak koła pociągu, a jej zrywowi towarzyszą majestatyczne smyki wywołuje prawdziwe emocje.
70. MUCHY „ZIMNE KRAJE” (Z ALBUMU „NOTORYCZNI DEBIUTANCI” WYD. SONY)
Od momentu , w którym wybuchła bomba zwana „Terroromans” minęło juz trochę czasu, opadły emocje i uwagę słuchaczy przyciągały kolejne debiutujące grupy. Tymczasem poznański zespół Muchy przekształcił się z najbardziej obiecującego w ten całkiem przyzwoity i wyznaczający pewien poziom nowego polskiego rocka. Wydani po dłuższej (bo ponad dwuletniej przerwie) „Notoryczni debiutanci” pewnie trafiają w środek tabeli. Na całym krążku sporo przyzwoitych kompozycji, a nam wpadły w ucho „Zimne kraje”, zapewne przez to, że już dobrze je znamy, mają melodię, fajny klimat, który może nie tchnie optymizmem, ale odzwierciedla typowe dla słowiańskich dusz podejście do świata. Trochę marzeń, trochę defetyzmu i refren do zanucenia: znany przepis, który młodym od dawna wystarcza.
69. STREET CITY NOMADS „ZOMBIES FROM BESTMALLSADYBA” (Z ALBUMU „NIHILISTA” WYD. SATURATOR LABEL)
Gdyby Wright i Pegg byli by Polakami to opisywany numer otwierałby „Shaun of the Dead”. Za projektem Street City Nomads stoi Karol Su-Ka, przekonujący socjopata z artystowskimi papierami, dziecko punka i rave’u. W „Zombies from Bestmallsadyba” mamy podkład pod którym mogłoby by się podpisać wielu spośród tych bardziej ascetycznych electroclashowych twórców, odpowiednio urozmaicony brudną gitarą i zaskakującym house’owym finiszem. „Przetaczają się coraz większymi masami. Każdy z nas może stać się zombie bezwładnie wykonującym polecenia, kręcącym się po centrach handlowym nie wiadomo za czym, z pustymi oczami i pustymi marzeniami” – głosi coraz to bardziej ironiczny wokal. Wrażenie jest spore. Dziś rzeczywiście „chcieć” znaczy nie mieć na to.
68. SENK ŻE, B.A.R.T.O. „NIECH TO FRUNIE” (Z ALBUMU „MOCNA CZWÓRKA”, WYD. FUNKYDUB)
Senk Że – niezobowiązująca fuzja indywidualności z różnych muzycznych światów – współpracuje z B.A.R.T.O., polskim mistrzem mash-up’u? To musiało oznaczać murowany imprezowy hit. I tak się właśnie stało. Od tej grupy nie wymagamy rozbudowanych tekstów, tylko energii, która nie pozwoli stać bezczynnie. I warszawiacy ją uzyskali. Przy morderczym dancehallowym rytmie, kanonadzie basu, i chwytliwym, bazującym na dwóch kontrastujących głosach refrenie zatańczy najbardziej nieruchawy typ. Odpocznie sobie zaś przy miękkim, klubowym outro, w które wyposażono tę bardzo udaną piosenkę.
1 2 3 8 »

Komentarze

« 1 2 3
20 I 2011   23:14:53

Oo, nieźle. W sumie żaden z wybranych utworo-piosenek mi się nie podoba :)
Do końca dałem rade wysłuchać jedynie POE i Ostrego (miał dużo lepszy kawałek na płycie). Prawie do końca - Don Guralesko i Strachy Na Lachy.
80% wyłączałem z przerażeniem po kilkunastu sekundach.
No cóż, same jakies reggowo-rnbowe plumkania, których nie znoszę, lub też - cieniuteńkie, piskliwe śpiewy.
Z cięższego grania - to jakieś deadmetalowe skrzeki w stylu tych, z których najbardziej chce mi się śmiać :)
Niby sporo rzeczy w okolicach jazzu, no ale nic wspólnego z moimi ulubionymi: Stańko, Coltrane, czy nawet od biedy Millera, nie mającego i również mi się nie podoba.
O techno nawet się nie wypowiadam, bo pozostaje bodaj jedynym gatunkiem muzycznym w którym do dzisiaj niczego co by mi się spodobało nie odnalazłem.
A co do Brodki - refren IMo przeokropny. Jak ci jacyś discopolowcy z mołdawii.
No ale oczywiście - co kto lubi. :)

20 I 2011   23:21:48

BTW
Te dwa prawie do końca utwory się nie liczą w sumie (Don Guralesko i Strachy), bo bardzo mi się nie podobały, a tylko dałem im szanse, bo kilka rzeczy tych wykonawców do tej pory przypadło mi do gustu (nawet z tej najnowszej płyty Gurala bym coś wybrał).

« 1 2 3

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf…
Sebastian Chosiński

29 IV 2024

Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.

więcej »

Non omnis moriar: Brom w wersji fusion
Sebastian Chosiński

27 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.