Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 21 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Kokia – perła prosto z Japonii

Esensja.pl
Esensja.pl
Aż trudno uwierzyć, że to dorosła kobieta. Drobna, wątła budowa ciała, jak również cieniutki głosik podczas przemawiania do fanów na koncertach – pierwsze wrażenie plasuje Kokię w gronie małych dziewczynek, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę ze śpiewem. W tym przypadku jednak nie wygląd świadczy o autentycznej wielkości.

Marta Akuszewska

Kokia – perła prosto z Japonii

Aż trudno uwierzyć, że to dorosła kobieta. Drobna, wątła budowa ciała, jak również cieniutki głosik podczas przemawiania do fanów na koncertach – pierwsze wrażenie plasuje Kokię w gronie małych dziewczynek, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę ze śpiewem. W tym przypadku jednak nie wygląd świadczy o autentycznej wielkości.
Urodziła się w Tokio w 1976 roku. W rzeczywistości nazywa się Akiko Yoshida. W dzieciństwie uczyła się grać na fortepianie oraz na skrzypcach, prędko zaczęła także pisać własne teksty piosenek. Jako 10-latka wyruszyła w podróż do USA, aby tam pobierać lekcje w letniej szkole muzycznej. Potem przyjęta została do Toho Gakuen School of Music – znaczącej, szanowanej japońskiej uczelni, gdzie na poważnie zetknęła się z muzyką klasyczną. Pierwsze piosenki przygotowywała jako ścieżki dźwiękowe dla teatrów oraz dla telewizji. Później nadszedł czas na prawdziwą karierę – utwory wykorzystywane jako tematy muzyczne w filmach animowanych, m.in. w „Brain Power”, od którego wszystko się tak naprawdę zaczęło. Dalej to już tylko pasmo samych sukcesów. Wokalistka koncertuje na całym świecie, niemal za każdym razem otrzymując owacje na stojąco. Publiczność bowiem bardzo żywiołowo i emocjonalnie reaguje na jej wykonania, pełne uczucia i dziewczęcego wdzięku. Gdy tylko na scenie chwyta mikrofon do ręki i rozpoczyna swe cudne śpiewanie, nie sposób jej pomylić z kimś innym. Aż trudno uwierzyć, że w tak malutkim ciele kryje tyle mocny i tak czysty głos, bez nutki jakiegokolwiek fałszu.
Kokia niewątpliwie potrafi porwać każdą publiczność, która razem z nią płynie zawsze gdzieś daleko, daleko w rytm cudnych dźwięków. W jej głosie tkwi bowiem tyle spokoju i ukojenia, że nie sposób nie przenieść się przy nim myślami w zupełnie inną przestrzeń, pozbawioną lęków i zmartwień. Każda z jej piosenek – czy to śpiewana po japońsku, czy po angielsku, czy też nawet po włosku (np. „Il mare di suoni”) – wpada w ucho, lecz czyni to tak, że pozostaje ze słuchaczem i długo go nie opuszcza.
W Polsce Kokia jest bardzo popularna wśród fanów japońskich filmów animowanych, do których przygotowywała ścieżki dźwiękowe. Dlatego podczas ostatniej trasy koncertowej nie ominęła również naszego skromnego kraju. 17 czerwca 2009 roku, w poznańskim klubie Blue Note dała swój pierwszy koncert w kraju nad Wisłą. Śpiewała zaledwie 2 godziny, a na jej występ fani zjechali się z całej Polski. Na długo przed otwarciem bramek koczowali przed wejściem do klubu. Pomimo tego, iż każdy mógł swobodnie usadowić się gdzieś wewnątrz lokalu, bez przeciskania się doń łokciami, to i tak był on dosyć szczelnie wypełniony. Zewsząd czuć było atmosferę podniecenia i oczekiwania na moment, by odpłynąć z małą Azjatką w krainę lirycznych dźwięków.
Na szczęście gwiazda wieczoru nie kazała długo na siebie czekać. Na scenie pojawiłą się nagle, bez zapowiedzi. Pięknie pokłoniła się zebranej publiczności i przywitała po polsku: „Dzień do-bry, jestem Ko-kia”. Zrobiła to z takim wdziękiem, że z miejsca publiczność miała już okręconą wokół palca. Cokolwiek by się teraz nie wydarzyło, zostałoby jej wybaczone.
Początkowo byłam zawiedziona, że wszystkie utwory będą wykonywane wyłącznie na gitarze. Liczyłam mocno na partie wygrywane na fortepianie. Na kilka dni przed koncertem wyobrażałam już sobie fenomenalne wykonanie piosenki „Ave Maria”, „Halleluyah” czy wielu innych, znajdujących się w repertuarze wokalistki. Okazało się jednak, że dźwięki wypływające ze zgrabnych uderzeń palcami o struny gitary mogą doskonale zrekompensować deficyt klawiszy. Tym bardziej, że gitara dawała wiele innych możliwości, jak chociażby użycie tzw. flażoletów, czyli delikatnie tłumionych tonów. Należy też zaznaczyć, że gitarzysta zmieniał swój instrument niczym rękawiczki. A więc do każdego utworu potrzebował dwóch różnych rodzajów strun – zarówno tych wydających dźwięki wybitnie niskie, jak i tych o wyższej częstotliwości drgań. Pomiędzy nim a Kokią wytworzyła się na scenie niezwykle emocjonalna więź, albowiem za pomocą różnych tajemniczych, dla nikogo poza nimi niezrozumiałych znaków i półsłówek potrafili się porozumieć w ciągu zaledwie paru sekund.
Kokia w sposób zabawny, choć bardzo nieśmiały stale spoufalała się z widownią. Z niedowierzaniem pytała, skąd w ogóle ludzie o niej w naszym kraju wiedzą, gdzie słuchają jej piosenek (nie zdziwiła jej natomiast riposta jednego z fanów, że przez Internet, np. przez Myspace). Potem z uśmiechem na twarzy pokazywała wszystkie trunki, jakie podano jej do picia w trakcie koncertu: colę, wodę mineralną i sok. I była w tym wszystkim piekielnie urocza, cały czas wyglądjąc jak mała słodka dziewczynka.
Co mnie z lekka zawiodło, to brak wykonań tych piosenek, jak: „Everlasting”, „Ai no melody”, „The power of smile”, „Amazing Grace”, „Ave Maria”, „Karma”, „Il mare di suoni”, „Time to say goodbye”, „Happy birthday to me”, „Without you here” (ten ostatni akurat mógłby spokojnie zostać zagrany na gitarze) i mnóstwa innych. Całe szczęście jednak, nie zabrakło koronnego utworu Kokii, tj. „Chouwa oto ~ with reflection`”, gdyż w przeciwnym wypadku – jak podejrzewam – fani nie wybaczyliby jej tak „strasznego” pominięcia. Piosenka ta bowiem najbardziej kojarzy się z tą wokalistką, gdyż wielbiciele anime (a tych w naszym kraju przecież nie brakuje) znają ją ze ścieżki dźwiękowej do filmu „Gin-iro no Kami no Agito”. „Chouwa oto” jako jedyne zostało wykonane tego wieczoru z towarzyszeniem podkładu muzycznego. Bardzo pozytywnie zostałam natomiast zaskoczona gitarowym akompaniamentem do jednej z najnowszych piosenek, tj. do „Remember the kiss”, choć w oryginale jest ona wygrywana na pianinie.
Podczas poznańskiego koncertu Kokia zaśpiewała piosenki pochodzące praktycznie wyłącznie z jej ostatniej płyty „Infinity”, dlatego ci, w tym ja, którzy tak bardzo lubią wszystkie jej nieco starsze utwory, mogli się poczuć troszkę zawiedzeni. Obiektywnie jednak rzecz biorąc – wiele to nie zmieniło, gdyż i tak głos Kokii pozostał tak samo kryształowy, piękny i przejmujący, a zaprezentowane przez nią solówki naprawdę potrafiły wbić w fotel albo w podłogę (w zależności od tego, czy ktoś siedział, czy też stał). Ponadto nikt nie mógł wyjść z koncertu niezadowolony i nieusatysfakcjonowany chociażby dlatego, że tuż po nim odbyło się spotkanie z gwiazdą wieczoru, podczas którego rozdawała ona autografy oraz rozmawiała ze swoimi fanami. Choć w spotkaniu tym osobiście nie uczestniczyłam, to i tak ten muzyczny spektakl pozostawił niezatarte piętno w mej pamięci, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
koniec
27 października 2009

Komentarze

19 IV 2010   13:02:13

po płyty Kokii zapraszam na swojego chomika http://chomikuj.pl/Ubikxxx/Muzyka/KOKIA

12 V 2010   17:29:10

A ja napomne, w rok po koncercie, że KOKIA znów zawita w Polsce - tym razem w październiku! I z niecierpliwością wypatrujemy kolejnych wieści

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf, sechs, sieben…
Sebastian Chosiński

20 V 2024

Gdybym w połowie lat 70. ubiegłego wieku mieszkał w Republice Federalnej Niemiec i był fanem krautrocka, nie omieszkałbym wybrać się na koncert Can. Może nawet pojechałbym (i częściowo popłynął promem) do Brighton, choć pewnie nie byłoby to tanie. Po występnie musiałbym jednak uznać, że opłacało się. „Live in Brighton 1975” to najlepszy koncertowy zapis, jaki pozostawił po sobie zespół z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Płyń, Pavel, płyń!
Sebastian Chosiński

18 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay, tym razem wydany w RFN, na którym Orkiestra Gustava Broma wykonuje utwory Pavla Blatnego.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Tegoż autora

Nadzieja, wiara i furia
— Marta Akuszewska

Rodzicielskie wariacje
— Marta Akuszewska

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.