Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 18 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Can
‹Live in Brighton 1975›

EKSTRAKT:90%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułLive in Brighton 1975
Wykonawca / KompozytorCan
Data wydania3 grudnia 2021
Wydawca Spoon Records
NośnikCD
Czas trwania91:14
Gatunekrock
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
W składzie
Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay, Jaki Liebezeit
Utwory
CD1
1) Eins13:47
2) Zwei10:06
3) Drei09:10
4) Vier14:33
CD2
1) Fünf14:50
2) Sechs10:29
3) Sieben18:19
Wyszukaj / Kup

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf, sechs, sieben…

Esensja.pl
Esensja.pl
Gdybym w połowie lat 70. ubiegłego wieku mieszkał w Republice Federalnej Niemiec i był fanem krautrocka, nie omieszkałbym wybrać się na koncert Can. Może nawet pojechałbym (i częściowo popłynął promem) do Brighton, choć pewnie nie byłoby to tanie. Po występnie musiałbym jednak uznać, że opłacało się. „Live in Brighton 1975” to najlepszy koncertowy zapis, jaki pozostawił po sobie zespół z Kolonii.

Sebastian Chosiński

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf, sechs, sieben…

Gdybym w połowie lat 70. ubiegłego wieku mieszkał w Republice Federalnej Niemiec i był fanem krautrocka, nie omieszkałbym wybrać się na koncert Can. Może nawet pojechałbym (i częściowo popłynął promem) do Brighton, choć pewnie nie byłoby to tanie. Po występnie musiałbym jednak uznać, że opłacało się. „Live in Brighton 1975” to najlepszy koncertowy zapis, jaki pozostawił po sobie zespół z Kolonii.

Can
‹Live in Brighton 1975›

EKSTRAKT:90%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułLive in Brighton 1975
Wykonawca / KompozytorCan
Data wydania3 grudnia 2021
Wydawca Spoon Records
NośnikCD
Czas trwania91:14
Gatunekrock
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
W składzie
Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay, Jaki Liebezeit
Utwory
CD1
1) Eins13:47
2) Zwei10:06
3) Drei09:10
4) Vier14:33
CD2
1) Fünf14:50
2) Sechs10:29
3) Sieben18:19
Wyszukaj / Kup
Opublikowany w połowie września 1975 roku przez Brytyjczyków z Virgin longplay „Landed” był zdecydowanie najsłabszym ze wszystkich dotychczasowych wydawnictw studyjnych zespołu Can. Zespół podjął bowiem decyzję o uproszczeniu przekazu i tym samym zaczął oddalać się od swoich krautrockowych i awangardowo-eksperymentalnych korzeni. Co jednak ciekawe, w tym samym czasie koncertując w krajach Europy Zachodniej, grał fascynującą, improwizowaną muzykę, która do dzisiaj jest w stanie przyprawić o szybsze bicie serca każdego, komu bliskie są płyty „Monster Movie” (1969), „Tago Mago” (1971), „Ege Bamyasi” (1972) czy „Future Days” (1973). Jakby to były dwie różne formacje.
Dobitnie dowodzą tego dwa wydane przed trzema laty przez należącą do Hildegard Schmidt (żonę współzałożyciela Can, klawiszowca Irmina Schmidta) niezależną wytwórnię Spoon Records podwójne kompaktowe krążki z archiwalnymi koncertami właśnie z tego okresu: „Live in Brighton 1975” oraz „Live in Stuttgart 1975”. Zwłaszcza na tym pierwszym Can prezentuje się fenomenalnie. O ile do zawartej na płytach muzyki trudno się przyczepić, o tyle irytuje nieco fakt, że w opisie albumów brakuje dokładniejszych informacji dotyczących czasu (data dzienna) i miejsca (sala koncertowa, klub, stadion) występu. Może po prawie półwieczu Irmin Schmidt – jedyny żyjący do dzisiaj muzyk tamtego składu – rzeczywiście nie pamięta już tego, ale jakoś trudno uwierzyć w to, że kolekcjonując na taśmach tamte koncerty, nie zadbano o to, aby je szczegółowo opisać (jak robił to chociażby Józef Skrzek w przypadku koncertowych wojaży z SBB).
W tym przypadku dowiadujemy się tyle, że występ miał miejsce w nadmorskim angielskim Brighton najprawdopodobniej wiosną 1975 roku, a więc zapewne tuż po sesji nagraniowej do albumu „Landed”. Nie zmienił się też – po odejściu dwa lata wcześniej Damo Suzukiego – skład kolońskiej grupy, co oznacza, że na scenie pojawili się – poza wspomnianym już Irminem Schmidtem (organy, fortepian elektryczny, syntezatory) – również gitarzysta Michael Karoli (w jednym utworze możemy również usłyszeć jego głos), basista Holger Czukay oraz perkusista Jaki Liebezeit. To, co zostało wydane na płycie, to dziewięćdziesiąt minut muzyki, która układa się w bardzo logiczną całość. Część pierwsza koncertu zawiera klasyczne krautrockowe improwizacja, natomiast w drugiej zespół zmierza w stronę eksperymentalnej awangardy, by wszystko zwieńczyć osiemnastominutową improwizacją zbudowaną na fundamencie kompozycji „Vitamin C” z longplaya „Ege Bamyasi” (tu jako „Sieben”).
Podobnie jak na „Live in Paris 1973” (2024) poszczególne kompozycje nie mają swoich odrębnych tytułów, oznaczone są jedynie kolejnymi liczebnikami (od pierwszego do siódmego). Najkrótsza z nich trwa dziewięć minut. Jak więc widać, kwartet postanowił sobie pofolgować i w niczym się nie ograniczać. Wnioskując z reakcji angielskiej publiczności, ta tego właśnie oczekiwała – nieskrępowanych, wymykających się wszelkim konwenansom improwizacji, naszpikowanych popisami solowymi. „Eins” zaczyna się od „rozruchu”, który przypomina nieco strojenie instrumentów przez orkiestrę w filharmonii. Bo choć muzyków na scenie było tylko czterech, oni też musieli się zestroić, także mentalnie. By chwilę później zgodnie popłynąć na tej samej fali.
Dzięki swobodnej strukturze utworów pojawiło się pole do wielu ekstrawagancji i ekwilibrystyki. I dobrze, ponieważ dzięki temu już w otwierającym album „Eins” mamy do czynienia z porywającą wirtuozerską solówką Michaela Karolego (ależ on potrafił krzesać ogień ze swej gitary) oraz przyprawiającą o ciarki improwizacją organową Irmina Schmidta (który z kolei w innym momencie mocno razi uszy zgrzytliwymi akordami fortepianu elektrycznego). W końcówce natomiast sprawy biorą w swoje ręce członkowie sekcji rytmicznej i serwują słuchaczom prawdziwie funkowy groove, choć mocno podlany rockowym sosem. W „Zwei” – dla odmiany – Schmidt sięga po syntezator, który z jednej strony wypełnia tło, a z drugiej wdaje się w dyskurs z gitarzystą i bębniarzem. Po w miarę spokojnym otwarciu zespół z czasem dodaje mocy, by osiągnąć apogeum w momencie, w którym Karoli ponownie doprowadza swój gitarowy wzmacniacz do stanu wrzenia.
Początek „Drei” ponownie oparty jest na nastrojowych dźwiękach syntezatora, z którymi kontrastuje pojawiająca się w tle, ale później wybijająca się na plan pierwszy rozpędzona perkusja Jakiego Liebezeita. Szybko też dołącza do niego, bawiący się przy okazji efektami, Michael i Irmin, który przesiada się do organów. Gitara Karolego brzmi ostro, tnie przestrzeń jak skalpel – przynajmniej do momentu, w którym… zaczyna on mruczeć pod nosem tekst. Trudno nazwać to śpiewem, prędzej już – melodeklamacją, choć gwoli ścisłości Michael nie dba za bardzo o to, aby wbijać się w rytm i nastrój. Może dlatego szybko rezygnuje, w efekcie czego kwartet przechodzi do kolejnego wątku. Wątku znaczonego rytmem boogie i skoczną partią gitary. Na szczęście im bliżej końca, tym bardziej robi się rockowo i dynamicznie.
Jeszcze więcej energii rozbrzmiewa w „Vier”, który to utwór – chyba tylko dla uśpienia czujności słuchaczy – muzycy rozpoczynają subtelnymi dźwiękami fortepianu elektrycznego. Po kilkudziesięciu sekundach jednak następuje potężne uderzenie perkusji – i od tego momentu już nic nie jest takie samo. Na pierwsze danie dostajemy pełen rozmachu popis Karolego, na drugie – eksperymenty Schmidta na pianie Fendera, a na deser – prawdziwie hardrockową furię sekcji rytmicznej i gitary w finale. Gdyby koncert zakończył się w tym momencie, pewnie przez kilka kolejnych minut nikt z publiki by nie protestował, wszyscy szukaliby na podłodze swoich szczęk. Dopiero później podniósłby się rwetes i błagania o ciąg dalszy. Na szczęście muzycy od razu poszli za ciosem, aczkolwiek od współczesnego słuchacza wymaga to chwili przerwy potrzebnej na zamianę nośnika w odtwarzaczu.
Pierwsze minuty „Fünf” brzmią jeszcze, jak na Can, w miarę konwencjonalnie (zaskakiwać może optymistyczna partia gitary), ale z każdą kolejną robi się bardziej eksperymentalnie. A to Karoli zagra bluesa, a to Liebezeit popisze się umiejętnością improwizowania na perkusji, wreszcie – na tle rozpędzonej sekcji rytmicznej – próbę dogadania się (udaną!) podejmą gitarzysta i organista. „Sechs” to podróż do świata krautrocka i awangardy. Tym utworem włada niepodzielnie Irmin Schmidt, który z rozmachem wykorzystuje swoje klawisze. Ba! przysiągłbym, że na finał pojawia się nawet klawesyn. Nie chce mi się jednak wierzyć, że wtaszczono na scenę ten instrument tylko po to, by zagrać na nim kilkanaście dźwięków, więc zapewne jego brzmienie naśladuje tutaj syntezator. „Sieben” to prawdziwie majestatyczne zwieńczenie występu. Jest w nim wszystko, za co fani pokochali w latach 70. Can: dużo eksperymentów dźwiękowych, zapadający w pamięć przejmujący motyw na organach (tak, ten z „Vitamin C”) oraz czadowa improwizacja w ostatnich minutach. Cudowny koncert!
koniec
20 maja 2024
Skład:
Michael Karoli – gitara elektryczna, głos (3)
Irmin Schmidt – organy Farfisa, fortepian elektryczny, syntezatory, elektronika
Holger Czukay – gitara basowa
Jaki Liebezeit – perkusja

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Trochę Afryki, trochę Karaibów
Sebastian Chosiński

17 VI 2024

Na wydanym w 1977 roku albumie „Saw Delight” skład Can został poszerzony do sekstetu. Uzupełnili go bowiem dwaj instrumentaliści (rodem z Jamajki i Ghany), którzy nie tak dawno przewinęli się przez brytyjską formację Traffic. Nie wpłynęło to jednak na uczynienie jej muzyki progresywną czy jazzrockową, stała się za to dużo bardziej etniczna. Co w paru utworach przyniosło całkiem sympatyczny efekt.

więcej »

Non omnis moriar: Neurotyczny pies wymaga szczególnej uwagi
Sebastian Chosiński

15 VI 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejne wczesne nagrania wibrafonisty Karela Velebnego (który tym razem jednak nie zagrał na wibrafonie ani jednej nuty) i jego formacji SHQ.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Oooodlicz: Eins, zwei, drei, vier!
Sebastian Chosiński

10 VI 2024

Od 1974 roku zespół Can zaczął przechodzić powolną metamorfozę. Muzyka niemieckiej formacji stawała się coraz prostsza, mniej eksperymentalna, bardziej komercyjna. Znajdowało to swoje odzwierciedlenie, choć z nieco opóźnioną reakcją, również podczas koncertów. Porównując chociażby „Live in Brighton 1975” z późniejszym o niespełna rok „Live in Cuxhaven 1976” można przeżyć mały szok.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.