Puszka poszybowała w powietrzu, kończąc swój lot dokładnie po przeciwległej stronie mostka kapitańskiego. Odbiła się od kawałka ścianki i, nie muskając nawet plastikowej obręczy, wpadła do otwartego pojemnika ustawionego poniżej. – A wcześniej trochę włóczyłem się po świecie.
Ostatni lot Joshuy Smitha
Puszka poszybowała w powietrzu, kończąc swój lot dokładnie po przeciwległej stronie mostka kapitańskiego. Odbiła się od kawałka ścianki i, nie muskając nawet plastikowej obręczy, wpadła do otwartego pojemnika ustawionego poniżej. – A wcześniej trochę włóczyłem się po świecie.
Wojciech Gołąbowski
‹Ostatni lot Joshuy Smitha›
- Tylko nie Łabędzice! – w mrugającej kolorowymi przyciskami sterowni, wśród nocnej ciszy dał się słyszeć nagły jęk przerażenia. Ubrany w wymięty, zapocony podkoszulek łysawy grubas spoglądał na symulację kosmicznej okolicy. Nie ulegało wątpliwości. Mimo próśb i gróźb jego uszkodzony transportowiec dryfował w próżni, kierując się w stronę najbliższej stacji serwisowej mieszczącej się na orbicie Białej Głowy, oświetlanej mocnymi promieniami Deneba.
– Towar załadowany, proszę pana – młody chłopak w świeżym, bielutkim kombinezonie dużej, renomowanej firmy przewozowej stanął wyprostowany przed nowym szefem. Ten spojrzał niedbale na zarys ogromnego cielska swej maszyny, po czym splunął w kąt. Maszyna – frachtowiec starej daty, ale wciąż na chodzie – miała wygląd dziwnie zbliżony do niego samego. I była tak samo usmolona.
– Klapy zabezpieczone?
– Tak jest, proszę pana.
– To zbieraj klamoty i się pakuj – splunął ponownie i obróciwszy się na pięcie poczłapał do sterówki. Pozwolił nieść się ruchomej bieżni nie zmuszając mięśni do dodatkowego marszu. Po chwili kapitański fotel niebezpiecznie zaskrzypiał pod jego ciężarem.
– No, jak tam? – mruknął spoglądając na ekran łączący go z kontrolą lotów. Łysa głowa urzędnika świeciła jasnym blaskiem, wzbudzając chęć założenia okularów przeciwsłonecznych.
– Sprawdzam – odmruknęła głowa, po czym dodała, spoglądając w kamerę – W porządku, jesteś szczelny. Sprawdź, czy masz już dane docelowe.
– Taaa, od wczoraj – machnął ręką w kierunku komputera pokładowego.
– No, to spadaj, Joshuo Smithie – głowa mrugnęła na pożegnanie okiem. W końcu należała do kumpla. Poznanego kilka dni temu, ale jednak.
– Taaa, na razie – odparł, zamykając połączenie. – Młody! – ryknął w kierunku wejścia do sterówki. – Jesteś tam?
– Tak jest, proszę pana! – dobiegło z oddali.
– To rusz dupę. Startujemy!
– Ile? – młodzian, wytrzeszczając niebezpiecznie oczy, spoglądał zaszokowany na szefa. Ten zarechotał i upił kolejny łyk z puszki.
– Czterdzieści siedem, synku. Na tyle się czuję.
– Ale tam…
– Tam upłynęło sto kilkadziesiąt, odkąd mnie najęli – ostatnie krople płynu skapnęły prosto w otwartą paszczę. Chyba nie były tym specjalnie zachwycone, bo kilka uciekło w bok, spływając po ogolonej niedbale brodzie. Puszka poszybowała w powietrzu, kończąc swój lot dokładnie po przeciwległej stronie mostka kapitańskiego. Odbiła się od kawałka ścianki i, nie muskając nawet plastikowej obręczy, wpadła do otwartego pojemnika ustawionego poniżej. – A wcześniej trochę włóczyłem się po świecie.
– Trochę…
– Dla mnie trochę. Dla większości ludzi więcej.
– Pięćset lat – chłopak tępym wzrokiem ciągnął za owłosioną rudo ręką wydobywającą nową puszkę.
– No, niecałe pięćset – beżowe oko mrugnęło z rozbawieniem. – Tak, wiem. Staruszek ze mnie. Czas na emeryturę – uśmiech nagle zniknął z tłustej twarzy. – Sęk w tym, że nie ma mi kto jej płacić! Ubezpieczałem się w kilku firmach – wszystkie zgodnie twierdzą, że dawno temu zmarłem! Oczywiście, moje pieniądze zostały wypłacone… Cholerni złodzieje…
– Pewnie ktoś pana ubezpieczył i zgarnął majątek – zagaił po chwili milczenia młodzian.
– Jak to: „ktoś"? – kapitan spod gęstych brwi spojrzał niechętnie na młodzieńca. Nadal miał na sobie nowiutki kombinezon. Gdzieniegdzie pośród bieli było już widać nie dające się usunąć plamki brudu.
– No… Normalnie. Ktoś z rodziny.
– Nie mam rodziny – warknął zniecierpliwiony.
– Może podrobił dane?
– A, pies go drapał – mruknął po chwili zastanowienia. Zaniepokojony ciężarem w ręce zerknął podejrzliwie w głąb puszki. Usatysfakcjonowany widokiem spojrzał na chłopaka. W oczach miał pytanie.
– Jak ktoś mógł mnie ubezpieczyć? Przecież potrzebny jest mój podpis.
– Gdzie?
– Na formularzu, a gdzieżby…
– Po co? Powiedziałem przecież: wystarczy ktoś z rodziny.
– I to bez mojej zgody?
– Bez.
– Ale się popieprzyło… – kolejna opróżniona puszka wylądowała w pojemniku. Ten ruch był opanowany do perfekcji. – Od jak dawna tak…?
– Nie wiem, proszę pana – nieznaczne wzruszenie ramion – ale chyba od kilkuset lat… – Chwila zastanowienia. – Wiem! To było… Zaraz… Pamiętam z historii, że pierwsze takie ubezpieczenie na naszej planecie…
– Nieważne, synku – kapitan z trudem oderwał się od miękko wyściełanego fotela. – I nie mów mi więcej „proszę pana”, bo mi to brzmi jakoś dziwnie obraźliwie…
– Sztuka? Nazywasz to sztuką? – grymas na twarzy grubasa mówił wiele.
– Sztuką jest to, co inni uważają za sztukę – wzruszył ramionami młodzian. Ramiona, jak i tors, były zasłonięte czymś, co wyewoluowało z T-shirta. Kapitan wolał nie wiedzieć, jak na to teraz mówią.
– A tobie się to podoba?
– A jakie to ma znaczenie? Owszem, podoba mi się.
Fotel kapitański zaskrzypiał przy obrocie. Jego właściciel z powrotem spojrzał na monitor zastanawiając się nad ludzkimi gustami. Na monitorze widniał jeden z bardziej słynnych przykładów współczesnej sztuki przestrzennej.
– Za to nie zgadzam się z poglądami tych, co do sztuki zaliczają krymniki – dodał.
– Co zaliczają? – fotel powtórnie zaskrzypiał.
– Krymniki – chłopak zaczynał się przyzwyczajać, że szefowi wiele rzeczy trzeba tłumaczyć jak dziecku. Ale znając przyczynę, nie irytował się. – Pomniki wystawiane pośmiertnie słynnym ludziom.
– No jak to…? Przecież pomnik to rzeźba, a rzeźba to sztuka!
– Krymnik to nie rzeźba – uśmiech na młodej twarzy uświadomił kapitanowi, że chłopak lubi wynajdować luki w jego wiedzy. Przestała mu się ta rozmowa podobać.
– A co? – warknął.
– No… krymnik! – odparł, ale widząc nadciągające nad siebie ciemne chmury dodał szybko:
– Bierze się szacownego zmarłego, układa w jakiejś wymyślnej pozycji i zalewa w krysztale. Powstaje krymnik.
– Z ciała zmarłego? – zdziwienie wzięło górę nad odrazą. – To już ich nawet nie palą? Nie grzebią? Po prostu zalewają i stawiają na rynku? Ale się popieprzyło… – Młodzian biernie obserwował, jak grubas w spoconej archaicznej podkoszulce dźwignął się z fotela i mamrocząc pod nosem opuścił sterówkę. Nie dopita puszka została na poręczy. Sięgnął po nią. Powąchał zawartość. Siorbnął.
Zwalczył chęć natychmiastowego wyplucia zawartości jamy ustnej. Łyknął ostrożnie. Potem mniej ostrożnie, ale więcej. Następnie wypił resztę i pewnym ruchem rzucił puszką w standardowym kierunku.
Stwierdziwszy, że rezultat posprząta kiedy indziej, poddał się ogarniającemu uczuciu błogostanu. Chwilę potem wydał sobie zezwolenie na krótką drzemkę o natychmiastowym terminie realizacji.
– Jasne, że możesz wysyłać i odbierać wiadomości – kapitan wzruszył ramionami. – Jakbym inaczej komunikował się z firmą?
– A prywatnie?
– Tak samo. Jeśli masz z kim pisać, to rób to, póki żyje – trzymając pełną puszkę w ręku, grubas szybko objaśnił chłopakowi podstawy obsługi poczty. – Ja nie mam wielu znajomych, to i rzadko tego używam – łyknął napoju i roześmiał się. – Większość dawno kopnęła w kalendarz. A teraz ludzie już nie są tacy, jak kiedyś…
Młodzik wyobraził sobie społeczeństwo łysiejących grubasów w wiecznie spoconych podkoszulkach. Z trudem przełknął ślinę.
„Kochany synu!
Czytając Twój list i mając wiele czasu na odpowiedź (przerwa w otrzymywaniu wiadomości od Ciebie wyniosła blisko trzy lata – mamy z ojcem nadzieję, że było to spowodowane wyłącznie specyfiką transportowych lotów kosmicznych) zdecydowaliśmy się na zasięgnięcie dodatkowych informacji. Skoro Ty i tak naszą odpowiedź otrzymasz prawie natychmiast…
Okazało się, że Twoje podejrzenia są słuszne. To jest TEN Joshua Smith.