Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 18 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Jewgienij T. Olejniczak
‹Pasażer›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJewgienij T. Olejniczak
TytułPasażer
OpisAutor pisze o sobie:
Rocznik 72. Urodziłem się i mieszkam w Krakowie. Publikowałem opowiadania w Nowej Fantastyce („Frankfurt” 2004, „Florencja” 2006), Esensji („Sztuczne palce” 2005, „Czarny punkt” 2006), Creatio Fantastica („Wizyta” 2006). W antologii „Polowanie na lwa” („Dom Marty” 2006).
Jedno z moich ostatnich opowiadań (które rozpoczynają cykl) Maciej Parowski obiecał umieścić w najbliższym czasie na łamach NF. A co z tego wyniknie, czas pokaże…
Jednocześnie powstaje rozrywkowa powieść (skrzyżowanie Verne’a i kryptozoologii) dziejąca się w dziewiętnastowiecznym Krakowie i okolicach.
Gatunekhistoryczna, realizm magiczny

Pasażer

« 1 3 4 5 6 7 8 »
Dlaczego jednak trafiłem w to dziwne miejsce, zamiast przenieść się do idealnego królestwa muzyki i myśli, gdzie, jak sądziłem, powinni przebywać wszyscy artyści? Dlaczego nie stałem się czystym dźwiękiem w wyśpiewywanej przez aniołów kosmicznej kantacie? Przez pomyłkę? Za karę? Czy w owej niebiańskiej krainie naprawdę nie ma miejsca dla takiego składacza dźwięków jak ja? Nie potrafiłem na razie odpowiedzieć na te pytania, podobnie jak na kilka innych, równie niepokojących. Jakieś ustępy z Dantego po myślach mi krążyły. Czyżbym znalazł się w owym sławetnym mieście utrapienia? Czy tak właśnie wygląda Piekło? Rozejrzałem się wokół: labirynt ulic i zaułków z pozakładanymi na parterach okiennicami, śnieg na kalenicach, śnieg na żeliwnych balustradach balkonów, sople zwisające z okapów, gzymsów i sklepowych szyldów, zaparowane witryny, słowem, wszystko razem ponure, smętne i arcynudne. Niesamowicie obce.
To prawda, miałem na sumieniu kilka grzeszków, nad którymi nie będę się teraz rozwodził, czy byłem jednak aż takim grzesznikiem? Raczej nie. Osobiście znałem i znam dziesiątki większych ode mnie łotrów, zbereźników i kanalii, by ograniczyć się jedynie do płci brzydkiej.
A jednak wyglądało na to, że przyjdzie mi tutaj odbywać jakąś pokutę.
No trudno, pomyślałem, nie ma rady. Skoro już tutaj trafiłem, widocznie istnieje jakiś ważki powód. Nihil sine ratione, jak się to mówi. Postanowiłem trochę się rozejrzeć po tym dziwnym mieście.
Rychło okazało się, że nie jestem jednak sam. W oddali, u wylotu ulicy, dostrzegłem jakiegoś mężczyznę opierającego się plecami o ścianę drewnianej przybudówki. Muszę przyznać, że jego widok napełnił mnie otuchą, piekielne miasto nie było jednak tak wyludnione, jak mi się to z początku wydawało. Któż to taki? Czyżby inna jakaś potępiona dusza? Poczułem, że jakoś tak sam z siebie przesuwam się do przodu – najwyraźniej czysta ciekawość zmusiła mnie do ruchu.
Uwolniony od materialnego ciężaru, niezwykle łatwo przemieściłem się wzdłuż bielusieńkiej ulicy i znalazłem się tuż przy mężczyźnie, nie wywołując przy tym żadnego dźwięku i nie zostawiając za sobą śladów na miękkim śniegu. Było to dziwne uczucie, do którego musiałem się później długo przyzwyczajać, nie powiem jednak, żeby sprawiało mi jakąś szczególną przykrość. Poruszałem się bowiem bez żadnej trudności, jak gdyby samą tylko siłą woli. Nie koniec na tym! Nie wiem, w jaki sposób, ale popłynąłem wzdłuż ciemnej ulicy, jednocześnie wciąż pozostając w tym samym miejscu, z którego wyruszyłem. Jakbym rozprzestrzeniał się w otoczeniu. Poczułem taką zachciankę, a jakaś część mnie – niczym zwiadowca – w mgnieniu oka dotarła do opierającego się o ścianę człowieka.
Był to niemłody już, bardzo wysoki mężczyzna, który – z trudem zachowując zmysł trzeźwości – nadaremnie szarpał kieszenie pobielonego śniegiem kożucha w poszukiwaniu czasomierza. Czuć było od niego potem, alkoholem i cygarowym dymem. Sapał i mruczał coś pod nosem w obcym języku, ale ja nie musiałem wcale wsłuchiwać się w ten pijacki bełkot, żeby dowiedzieć się o człowieku wszystkiego, co chciałem.
Nazywał się Aleksiej Grigoriewicz Chowański, tak właśnie, i był rosyjskim oficerem, który zaczynał wojskową karierę w Petersburgu, w Szkole Pietropawłowskiej, potem brał udział w wielkiej wojnie, teraz zaś pełnił służbę w obcym kraju, straciwszy nadzieję na powrót do rodzinnego miasta. Ukochana matka zmarła, kiedy miał osiemnaście lat. Żony za to nigdy nie kochał. Lewą część ogromnej, okolonej ciemnoszarymi bokobrodami twarzy miał paskudnie oszpeconą, a to wskutek cięcia szablą podczas utarczki z Francuzami. Przed chwilą rozegrał kilka partyjek bilardu z młodym Polakiem, wypił trzy szklanki wódki i pojęcia nie miał, która jest godzina.
Wszystkie te fakty dotarły do mnie niemal równocześnie, jasne i zrozumiałe. Mogłem przejrzeć na wylot myśli oficera, a nawet więcej, ponieważ w tej chwili osobnik ten niewiele myślał. Oderwał się wreszcie od ściany, uniósł głowę, jak gdyby chciał zmierzyć bieg planet, i ruszył przed siebie, na przemian podśpiewując i przeklinając. Po krótkim czasie zniknął w śnieżnej mgle.
Umiałem więc swobodnie czytać w ludzkich myślach.
Szybko odkryłem, że potrafię również bez żadnego odczuwalnego oporu przenikać przez materialne przeszkody, obojętne, czy na swej drodze napotykałem człowieka, drzewo, drewniany płot, czy ceglaną ścianę.
No tak, byłem przecież najprawdziwszym duchem!
Przez jakiś czas, dla samej tylko zabawy, przenikałem przez grube mury i swobodnie przyglądałem się temu, co się za nimi kryło: magazynom sklepów, rzęsiście oświetlonym salonom i zadymionym wnętrzom szynków, nędznym izbom, gdzie na sznurach suszyła się połatana odzież, suterynom, zimnym poddaszom, stryszkom, handlowym kantorom, warsztatom, składom na węgiel i drewno.
Opustoszałe na pozór miasto nagle zaczęło tętnić życiem. Czułem się jak dziecko zaglądające do domków dla lalek.
Widziałem siedzącego w fotelu mężczyznę, który opierał nogi o kratę kominka i gładził łysinę, dwóch młodzieńców pochylonych nad zielonym suknem bilardowego stołu, stolarza zajadającego się zupą selerową, bladą dziewczynkę skrobiącą w kajecie przy blasku oliwnej lampki, podobną do Cyganki kobietę z dzieckiem na ręku. Obfitość person, owszem, ale dziwaczne to jakieś były figury. Wykrzywiona staruszka krzątała się przy garnkach, portier tasował karty, doktor z siwiejącymi faworytami zapinał spodnie w sraczu.
Wszyscy byli śmiesznie ubrani, nosili osobliwe fryzury i porozumiewali się dziwną jakąś mową. Słyszałem brzęk kubków, szczęk noży, dźwięki gitary, gwar rozmów, kaszel, poszczekiwanie psów.
Aż wreszcie pośród tych wszystkich hałasów usłyszałem daleki odgłos dzwonków. Były to najzwyklejsze w świecie dzwonki na końskich uprzężach, ale ja poczułem się tak, jakby ktoś nagle przywołał mnie do porządku.
Dzyń, dzyń, dzyń. Niczym uderzenia w klawisz fortepianu. Crescendo. Wstęp do jakiegoś poloneza w stylu brillant, dajmy na to.
Po krótkiej chwili zaprzężone w dwójkę koni sanie wyłoniły się zza zakrętu ulicy, a ja z niezwykłą jasnością zdałem sobie sprawę, że właśnie na ten moment przez cały czas czekałem. Nie wiem, skąd wzięła się ta pewność, ale od tej pory wszystkie wydarzenia zaczęły nabierać dla mnie sensu.
Pojedyncze nuty zaczęły się układać w muzyczną frazę.
Sanie minęły mnie, skręciły w następną ulicę, wjechały na niewielki plac otoczony dwupiętrowymi kamienicami, po czym, wciąż podzwaniając, przejechały kilkadziesiąt metrów wzdłuż północnej pierzei i zatrzymały się przed żelazną bramą. Podążyłem tam za nimi.
Śnieg topniał na końskich grzbietach. Woźnica, który miał już co nieco w czubie, wyjął zza pazuchy pękatą flaszkę, pociągnął z lubością długi łyk i otarł usta rękawem baranicy. Tymczasem spod przykrywających sanie ciężkich futer wygramolił się mężczyzna, a za nim mały chłopiec – jeden i drugi w śmiesznych kapeluszach.
Mężczyzna zdjął zębami rękawicę, odliczył pieniądze, wręczył woźnicy.
– Dziękujemy – powiedział. – Dobranoc panu.
– Wielkie dzięki.
Śnieg skrzypiał pod ich butami, gdy szli do bramy. Chłopiec poślizgnął się na oblodzonym stopniu kamiennych schodów, ale utrzymał równowagę.
– Uważaj, bo złamiesz rękę.
– Nie złamię, papa.
Ojciec i syn, oczywiście. Wracali od najparadniejszego krawca w mieście, który zdjął miarę na nowy surdut dla chłopca. W drodze powrotnej wstąpili jeszcze do kawiarni, gdzie zjedli pączki z malinami we wnętrzu i wypili gorącą czekoladę.
– Sypie i sypie – powiedział teraz ojciec. – Zasypie nas.
– Aha.
– Będą mieli jutro co odśnieżać, co nie?
– Tak, tato.
Mężczyzna otworzył bramę wielkim kluczem i po chwili znaleźliśmy się na ni to podwórzu, ni to dziedzińcu jakiegoś marnego pałacyku. Przeszliśmy do oficyny. Druga brama, tym razem otwarta.
– Zaraz się napijemy herbatki – powiedział mężczyzna. – A potem do spania.
– Chciałem jeszcze poczytać – chłopiec chwycił ojca za rękę. – Zostały mi dwa rozdziały.
– Wiesz, że jutro wstajemy wcześniej?
– Wiem, tato.
Przez sklepioną, długą sień o kamiennej posadzce dotarliśmy do dębowych schodów. Mężczyzna i chłopiec zdjęli swoje arcyzabawne kapelusze, otrzepali płaszcze i buty ze śniegu, a następnie ruszyli w górę po trzeszczących stopniach, przytrzymując się wypolerowanej balustrady, jako że klatka schodowa pogrążona była w głębokim mroku.
Podobnie jak to było w przypadku rosyjskiego oficera, nie miałem żadnych trudności z rozszyfrowaniem ich myśli. Mężczyzna – pół żabojad, pół Polak, nauczyciel francuskiego języka – miał głowę zaprzątniętą stroicielem fortepianów i listem, który jeszcze tego wieczora trzeba było napisać do rodziny, aby móc go z samego rana zanieść na pocztę, natomiast młody kawaler koncentrował się tylko na tym, by nie potknąć się na jakimś wysokim stopniu.
Ale to właśnie ten niepozorny chłopiec przyciągał moją uwagę. Wiedziałem już, że gra na fortepianie i że uważa się go w mieście za cudowne dziecko, nieledwie za drugiego Wolfganga Amadeusza Mozarta. Pisano o nim w gazetach. Nie byłoby w tym fakcie nic szczególnie interesującego – w swoim życiu miałem do czynienia z całą masą wybitnie zdolnych dzieci, na ogół nieznośnych bachorów – gdyby nie dziwna moc, jaka z niego emanowała. To właśnie owa siła kazała mi zaczekać na sanie i podążyć za dziwną parą. Nie potrafiłem ustalić, czy źródłem tej mocy jest muzyczny talent chłopca, czy – co chyba mniej prawdopodobne – charakter, w każdym bądź razie poczułem, że mam do czynienia ze zjawiskiem niezwykłym.
« 1 3 4 5 6 7 8 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Marcel Baron

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Albo krócej, albo dłużej
— Wojciech Gołąbowski

Riffy
— Jewgienij T. Olejniczak

Czarny punkt
— Jewgienij T. Olejniczak

Sztuczne palce
— Jewgienij T. Olejniczak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.