Jeżeli wydaje Wam się, że Bollywood to wyłącznie filmowe landrynki w rodzaju „Czasem słońce, czasem deszcz” czy „Nigdy nie mów żegnaj”, to macie rację: wydaje Wam się. W Indiach co roku powstaje całe mnóstwo znakomitych, interesujących produkcji, które nie mają nic wspólnego ze stereotypem przesłodzonego musicalu o miłości. Oto jedna z nich.
Krzysztof Lipka-Chudzik
Kariera gangstera
[Vishram Sawant „D: Król podziemia” - recenzja]
Jeżeli wydaje Wam się, że Bollywood to wyłącznie filmowe landrynki w rodzaju „Czasem słońce, czasem deszcz” czy „Nigdy nie mów żegnaj”, to macie rację: wydaje Wam się. W Indiach co roku powstaje całe mnóstwo znakomitych, interesujących produkcji, które nie mają nic wspólnego ze stereotypem przesłodzonego musicalu o miłości. Oto jedna z nich.
Vishram Sawant
‹D: Król podziemia›
Dramat gangsterski „D” (2005) w reżyserii Vishrama Sawanta znany jest w Polsce pod dwoma tytułami. Rok temu telewizja Ale Kino! prezentowała go jako „D jak Deshu”, kilka miesięcy temu zaś ukazał się na DVD w nowym tłumaczeniu: „D – król podziemia”. Ten dziwny podtytuł, kojarzący się bardziej z partyzantką czy polityczną opozycją, wziął się z towarzyszącego filmowi hasła reklamowego „Underworld Badhshah”.
Fabuła „D” jest tyleż atrakcyjna, co prosta. Przeciętny facet imieniem Deshu w wyniku splotu okoliczności trafia do gangu. Po czym pnie się w górę po trupach, dosłownie i w przenośni. Synom szefa nie odpowiada jednak jego kariera. Obawiają się, że ojciec odda całą władzę w ręce Deshu, postanawiają więc pozbyć się rywala. Wewnątrz gangu dochodzi do krwawej wojny. A zwycięzcy nie biorą jeńców.
Polski widz, który nie zna kontekstu tej opowieści, odczyta ją na najprostszym, najdosłowniejszym poziomie. I nic w tym złego, „Król podziemia” znakomicie broni się jako zwykły film sensacyjny o mafijnych porachunkach. Dla indyjskiej publiczności jednak „D” to coś więcej. Na ekranie pojawia się pełno rozmaitych smaczków, aluzji i odniesień do rzeczywistości. Dlatego warto poznać towarzyszące tej produkcji malownicze tło, by móc spojrzeć na nią zupełnie innym okiem.
Scenariusz „D” napisało tak naprawdę samo życie. Pierwowzorem filmowego Deshu jest bowiem autentyczny gangster, Dawood Ibrahim. Syn policjanta z Maharasztry przeniósł się do Bombaju, gdzie szybko rozwinął skrzydła jako protegowany mafijnego bossa, Karima Lali. Zyskał sławę dzięki unikalnemu połączeniu bandyckiej bezwzględności z talentem do robienia pieniędzy. Prowadził interesy na międzynarodową skalę w Indiach, Pakistanie i Dubaju. Nadał nowe znaczenie słowom „zorganizowana przestępczość”, zrzeszając rozproszone gangi w olbrzymie imperium zbrodni, znane jako „D-Company”.
Kariera Ibrahima przybrała niespodziewany obrót 12 marca 1993 roku. W dzień nazwany później „Czarnym Piątkiem” w Bombaju eksplodowało trzynaście bomb ukrytych w samochodach i walizkach. Zginęło 257 osób, 1400 zostało rannych. Zamach był formą zemsty ekstremalnych środowisk muzułmańskich za rozruchy, które miały miejsce w Bombaju kilka miesięcy wcześniej. Podczas zamieszek na tle religijnym śmierć poniosło ponad 900 osób – w większości wyznawców islamu. Zakrojone na szeroką skalę śledztwo wykazało, że mózgiem całej operacji był właśnie Dawood Ibrahim.
W roku 2003 założyciel „D-Company” został oficjalnie uznany przez rząd Stanów Zjednoczonych za terrorystę (tym bardziej, że po 11 września wyszły na jaw jego kontakty z Al-Kaidą). Jest poszukiwany przez Interpol na całym świecie. Większość jego ludzi trafiła już za kratki, samego bossa jednak nigdy nie schwytano. Krążą plotki, że schronił się w Pakistanie; mówi się nawet, że został aresztowany przez tamtejszy wywiad. Rząd tego kraju stanowczo jednak zaprzecza takim doniesieniom.
Bujny życiorys Dawooda wielokrotnie inspirował filmowców z Mumbaju. Nikt jednak z taką konsekwencją nie odwoływał się do biografii legendarnego gangstera, co Ram Gopal Varma, określany nie bez powodu mianem indyjskiego Martina Scorsese.
Varma, zwany przez fanów pieszczotliwie Ramu lub po prostu RGV, rozpoczął karierę w podobny sposób, co Quentin Tarantino: od pracy w wypożyczalni wideo. Całymi dniami potrafił oglądać filmy, analizując je i rozbierając w myślach na czynniki pierwsze. Do kina podchodził w sposób fanatyczny, bez jakiegokolwiek dystansu. Produkcją, która wywarła nań największy wpływ i zaważyła na decyzji o wyborze zawodu, był „Ojciec chrzestny” Francisa Forda Coppoli.
Pierwsze kroki Ramu stawiał w Tollywood, czyli indyjskim centrum realizacji filmów w języku telugu w Hajderabadzie. Po pierwszych sukcesach przeniósł się do Bombaju. Tam postanowił zrobić karierę w najpopularniejszej „fabryce snów” w Indiach – w Bollywood.
RGV flirtował z wieloma gatunkami filmowymi, od komedii („Rangeela”, „Daud: Fun on the Run”) po horror („Bhoot”). Największą popularność przyniosły mu jednak mroczne dramaty gangsterskie – bez wątpienia najbardziej udane dzieła w jego dorobku.
W 1998 roku do kin wszedł „Satya” i natychmiast rzucił recenzentów na kolana. Tytułowy bohater (J.D. Chakravarthy), zwykły, szary, anonimowy człowiek, przyjechał do Bombaju w poszukiwaniu pracy. Dostał posadę kelnera, ale upokorzony przez gangstera pośledniej rangi, trafił za kratki. Tam poznał rasowego mafiosa, Bhiku (Manoj Bajpai), który wbił mu do głowy oczywistą zasadę: w tym mieście jeśli nie jesteś bandytą, to jesteś nikim. Uczciwą robotą do niczego nie dojdziesz. Kariera w mafii to nie kwestia wyborów etycznych, ale zwykłego życiowego pragmatyzmu.
Przesadą byłoby twierdzić, że już przy kręceniu „Satyi” Varma inspirował się biografią Dawooda Ibrahima. Widać jednak w tym filmie pewne elementy fabuły, które później miały pojawić się także w opowieści o Deshu. Obydwaj bohaterowie są do siebie bliźniaczo podobni: nie mówią zbyt wiele, ograniczają się raczej do obserwacji i działania. Deshu, tak samo, jak Satya, trafia do mafii prosto z ulicy. Na początku dopiero uczy się sztuki przetrwania w przeludnionym Bombaju. Szybko jednak dochodzi do podobnych wniosków, co jego poprzednik: życie szarego człowieka w asfaltowej dżungli nie jest nic warte. Banda zbirów może wypchnąć faceta z jadącego pociągu i nikt nie zareaguje, choć wagon pełen jest pasażerów. Z tego właśnie powodu zarówno Deshu, jak i Satya decydują się zostać gangsterami: po prostu chcą przetrwać.
„Satya” doczekał się statusu arcydzieła. Ram Gopal Varma nie spoczął jednak na laurach. Wkrótce potem nakręcił film, który dziś uważany jest za jego opus magnum: „Company” z 2002 roku. Tu już reżyser pełnymi garściami czerpał z życiorysu Ibrahima. Jego ekranowy odpowiednik, Malik (Ajay Devgan), na początku opowieści przejmuje władzę w mafii, eliminując wszystkich, którzy mogliby mu w tym przeszkodzić. Pod jego rządami organizacja rozrasta się na podobieństwo wielkiej międzynarodowej korporacji. Protegowany Malika, Chandu (Vivek Oberoi), na początku zapatrzony jest w swojego bossa jak w obraz, później jednak ich drogi się rozchodzą. Wskutek błahego zrazu nieporozumienia w „rodzinie” dochodzi do rozłamu, a dawni przyjaciele zaczynają toczyć ze sobą krwawą wojnę. Wszystkie próby jej powstrzymania skazane są na niepowodzenie.
Filmowy konflikt inspirowany jest autentycznym zdarzeniem: z Ibrahimem zadarł jego podwładny, Chota Rajan. Mówi się, że powodem był udział Dawooda w zamachach bombowych z „Czarnego Piątku”. Rajan był przeciwny wszelkim terrorystycznym działaniom i nie popierał inicjatywy szefa. Różnica zdań doprowadziła do otwartej walki. Dwaj śmiertelni wrogowie nasyłali na siebie nawzajem zamachowców, obu jednak udało się ujść z życiem. Dzisiaj Chota Rajan ukrywa się gdzieś w Afryce (choć nie brakuje i takich, którzy twierdzą, że przebywa w Kanadzie). Brutalna rozgrywka pomiędzy gangsterami w dużej mierze przyczyniła się do osłabienia potęgi „D-Company”. Obecnie firma stanowi zaledwie cień molocha, którym była jeszcze kilka lat temu.
Film Rama Gopala Varmy to dzieło perfekcyjne, absolutna klasyka współczesnego kina hindi. Znakomicie napisany scenariusz, świetne role i mroczny, duszący klimat bandyckiego podziemia w Bombaju. „Company” nie ma nic wspólnego z przesłodzonymi filmowymi cukiereczkami, z jakimi najczęściej kojarzony jest współczesny Bollywood. RGV otwarcie nienawidzi tej telenowelowej konwencji – i często daje temu wyraz. Nie pomija żadnej okazji, by wbić szpilę w pełen blichtru i obłudy świat aktorów i producentów. Jako jeden z niewielu mówi głośno o sprawach, o których do niedawna wypadało jedynie szeptać – na przykład o tym, że przemysł filmowy w Bombaju został niemal doszczętnie zdominowany przez mafię. Gangsterzy bez żenady panoszą się na planie, uwodzą aktorki, a zadufanych bolly-gwiazdorów bezceremonialnie sprowadzają do parteru. Ci ostatni zresztą niewiele są warci; według RGV to banda zapatrzonych w siebie kabotynów. W jednej ze scen „Company”, gdy akcja na chwilę wkracza za filmowe kulisy, na ekranie pojawia się rozkosznie uśmiechnięty reżyser o ewidentnie gejowskim sposobie bycia. Wygłasza on słodko brzmiące banały w stylu: „It’s all about loving your… lovings”. Publiczność w Indiach pokłada się w tym momencie ze śmiechu. Sygnał jest bowiem aż nadto czytelny: oto złośliwa karykatura Karana Johara, twórcy „Czasem słońce, czasem deszcz”.
Nie bez powodu poświęcam tyle miejsca najsłynniejszemu filmowi Varmy. Z tą produkcją bowiem ściśle powiązany jest „D – król podziemia”. Dramat Vishrama Sawanta uchodzi za nieoficjalny prequel opowieści o karierze gangstera.