Mimo że „Wyleczeni” gładko wpasowują się w nurt filmów o zombie, bliżej im do leniwego dramatu niż horroru.
Fest Makabra 2018: Wyrzec się mięsa? Nigdy!
[David Freyne „Wyleczeni” - recenzja]
Mimo że „Wyleczeni” gładko wpasowują się w nurt filmów o zombie, bliżej im do leniwego dramatu niż horroru.
David Freyne
‹Wyleczeni›
EKSTRAKT: | 50% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Wyleczeni |
Tytuł oryginalny | The Cured |
Dystrybutor | Kino Świat |
Data premiery | 26 października 2018 |
Reżyseria | David Freyne |
Zdjęcia | Piers McGrail |
Scenariusz | David Freyne |
Obsada | Ellen Page, Sam Keeley, Tom Vaughan-Lawlor, Stuart Graham, Paula Malcomson, Natalia Kostrzewa, Hilda Fay, Sarah Kinlen |
Muzyka | Rory Friers, Niall Kennedy |
Rok produkcji | 2017 |
Kraj produkcji | Irlandia |
Czas trwania | 95 min |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Chyba każdy szanujący się fan filmów o zombie wie, że najlepszą kuracją na wirusa żywej śmierci jest albo broń palna, koniecznie wycelowana w głowę charczącego osobnika, albo broń biała, najlepiej na tyle ostra, by bez problemu przeciąć szyjne kręgi. Ludzkie szyjne kręgi. Ale w końcu ileż razy można oglądać to samo – oczywiście jeśli się nie jest fanem filmów o zombie, łykającym seriami najpodlejsze z podrzędnych produkcji tylko dlatego, że są tam zombie. Zaczęto więc wymyślać modyfikacje – przyspieszono poruszanie się truposzy, dorzucono ziarno inteligencji, umożliwiono oswajanie ich, ale wciąż było to za mało. W końcu zaczęto truposzy uczłowieczać. W wersji grzecznej byli zwykłymi ludźmi, tyle że z bladą karnacją i rozsądnie zaspokajanym apetytem na mózgi (choćby uroczy „A Little Bit Zombie” z 2012 roku czy dość świeży serial „iZombie”, cwanie żerującym na schematach kina detektywistycznego, paranormalnego i grozy). W tej mniej grzecznej, nie przeznaczonej do kin, a więc i pozbawionej większego budżetu – apetyt był zaspokajany w nie do końca kontrolowany sposób, a ciało delikwenta stopniowo ulegało rozkładowi i gubiło różne istotne elementy (świetnym przykładem tego nurtu jest brytyjski „I, Zombie: The Chronicles of Pain” z 1998 roku).
Wszystkie te opowieści bazowały jednak na „naturze” wirusa, na jego odmianach i ogólnej kapryśności. Do tygielka dorzucono więc ingerencję człowieka – w postaci leku, który spowolni infekcję i pozwoli ludziom, ciągle jeszcze w miarę zdrowym, ale już ugryzionym i posiadającym w krwiobiegu wirusa, normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Tak powstała seria „Dead Rising” (trzy gry komputerowe w latach 2006-2013 i trzy filmy z 2010, 2015 i 2016 roku), w której przed przemianą w szurającego nogami mózgożercę ratuje lek o wdzięcznej nazwie Zombrex, tak też powstał w 2013 roku hiszpańsko-kanadyjski film „Przywróceni”, opowiadający o leku wyekstrahowanym z białka truposzy. I o ile „Dead Rising” z założenia miały być nieprzesadnie ambitną wyrzynanką, to „Przywróceni” powstali jako rasowy dramat, w którym osoby zatrzymane w pół drogi przed przemianą budzą nieufność wśród zwykłych, zdrowych ludzi, co prowadzi do zamieszek i pogromów.
Podobną drogą poszli twórcy „Wyleczonych”, tyle że zamiast osób ocalonych przed przemianą zaproponowali truposzy odmienionych na powrót w świadomych, normalnie funkcjonujących ludzi. Pomysł wyjściowy jest więc nietuzinkowy, choć już jego wykonanie raczej nie przypadnie do gustu sympatykom kina grozy ze względu na to, że przez większość filmu mamy do czynienia z raczej śniętym dramatem, który dopiero pod koniec podciąga opadnięte do kostek portki akcji i trochę nieporadnie próbuje nadrobić stracony czas.
Przez Europę przeszła plaga zombie, oficjalnie określana jako epidemia ostrych zaburzeń psychotycznych, z największą intensywnością grasując w Irlandii. Rządowym ośrodkom badawczym udało się jednak opracować lek na wirusa i 75% osób zarażonych odzyskało świadomość. Z zaistniałej sytuacji cieszyło się jednak niewielu, bowiem ozdrowieńcy może i znowu zaczęli zachowywać się jak homo sapiens, tyle że z jednej strony doskonale pamiętali swoje dokonania jako zombie, przez co zaraz po wyleczeniu wielu odebrało sobie życie, z drugiej zaś społeczeństwo – uważające, że wyleczenie jest tylko czasowe i osoby wyleczone są tykającą bombą epidemiologiczną – nie było w stanie im zaufać i zaczęły mnożyć się różne szykany, ekscesy i samosądy, z trudnością temperowane przez jednostki wojska.
Bohaterem filmu jest jeden z takich ozdrowieńców, przygarnięty przez swoją bratową (Ellen Page). Jednak ani ona nie czuje się do końca komfortowo, szczególnie że musi jeszcze opiekować się swoim dzieckiem, ani on nie potrafi się wpasować w klasyczny rytm życia. Z jednej strony przez świadomość tego, co nawywijał jako zombie, z drugiej zaś ze względu na działania „kolegów” z ośrodka, planujących wzniecenie rebelii i ocalenie przed eliminacją tych, którzy okazali się odporni na lek. Gros fabuły to właśnie domowe rozmowy, narady w ośrodku, oswajanie się z odpornymi, traktującymi wyleczonych jak swoich własnych kumpli (w końcu ozdrowieńcy już do końca życia będą w sobie mieć wirusa zombie), a także starania miejscowej lekarki o wynalezienie skuteczniejszej kuracji, której uległyby również i te najbardziej oporne jednostki.
Jak już nadmieniłem – sam koncept jest ciekawy. David Freyne, który wyreżyserował film według własnego scenariusza, miał sporo czasu na jego dopracowanie, bowiem „Wyleczeni” są poszerzoną wersją krótkometrażówki „The First Wave”, nakręconej trzy lata wcześniej, w 2014 roku, a pokazującej przebudzenie pierwszej uzdrowionej osoby[1]. Niestety, nad kilkoma rzeczami Freyne milcząco się prześlizgnął. Na przykład nad śladami ugryzień – bo w końcu zarażeni nie gryźli wyłącznie po to, by ugryźć, ale i by sobie co nieco uszczknąć. A przynajmniej tak podpowiadałaby logika, bo czym w takim razie mieliby się żywić? I jak mieliby dotrwać do czasu pochwycenia przez wojsko? I jak w ogóle pochwycono taką masę osób? Kolejne wątpliwości budzi sposób, w jaki odporni na lek są przetrzymywani (każdy w jednej celi, leżący luzem na łóżku, bez żadnych więzów), a także karmieni (za każdym razem trzeba się z nimi szarpać i robić uniki przed ugryzieniem?; a tak w ogóle to co dostają na obiad?; i czy w ogóle go dostają?). Są to jednak mankamenty, które łatwo zignorować, film bowiem koncentruje się raczej na dramacie osób wyrzuconych poza nawias społeczny niż na samej idei zombie. Inna sprawa, że Freyne nie jest przesadnie zręcznym scenarzystą czy reżyserem i zaoferowany przez niego dramat do pięt nie dorasta – ani głębią, ani sposobem potraktowania tematu – starszym o cztery lata „Przywróconym”, poruszającym tak naprawdę bardzo podobną kwestię.
Niedostatki warsztatu doskonale widać w przypadku kulawej konstrukcji postaci wojskowego dowódcy placówki oraz nieformalnego przywódcy wyleczonych. Ten pierwszy w sposób niemożliwie schematyczny próbuje zaskarbić sobie nieprzychylność widza poprzez chamstwo, butę i nadużywanie władzy nad przebywającymi w ośrodku osobami. Ten drugi – śliski i arogancki – również w pocie czoła stara się do siebie zrazić widza, tyle że jest to zadanie praktycznie niewykonalne, skoro zapomniano dorzucić motywacje, według których działa. Facet do końca seansu pozostaje najprawdziwszą enigmą.
A ponieważ film jest dość tani, co przekłada się między innymi na średnio zachwycające zdjęcia i zachowawczą grę większości obsady, a do tego kamerzysta nadużywa zdjęć kręconych z ręki, zaś na żwawszą akcję trzeba czekać blisko godzinę, do seansu „Wyleczonych” trzeba podchodzić ze świadomym nastawieniem – że się ogląda dramat, a nie horror. I to raczej kameralny dramat. Tylko wówczas możliwym stanie się docenienie oryginalności obrazu i wczucie się w przedstawioną sytuację. Spieszę też jednocześnie uspokoić fanów zombie – truposze również tu występują.