Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 22 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Ja nie umiem reżyserować? Potrzymajcie mi lemoniadę
[ - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
Zdawałoby się, że wystarczy uważać na produkcje The Asylum i Cinetelu, żeby spokojnie ominąć rafy światowej kinematografii. Okazuje się jednak, że jest jeszcze Andrew Jones…

Jarosław Loretz

Ja nie umiem reżyserować? Potrzymajcie mi lemoniadę
[ - recenzja]

Zdawałoby się, że wystarczy uważać na produkcje The Asylum i Cinetelu, żeby spokojnie ominąć rafy światowej kinematografii. Okazuje się jednak, że jest jeszcze Andrew Jones…
Netflix jest firmą, która wywalczyła swoją pozycję na rynku VOD oferując na wstępie dość niskie opłaty abonamentowe, szeroką ofertę nie tak oczywistych filmów i – chyba przede wszystkim – współfinansując lokalne produkcje, co zaowocowało szeregiem więcej niż przyzwoitych tytułów. Owszem, nie wszystko było strzałem w dziesiątkę, ale nawet jeśli trafiały się jakieś potknięcia, nie schodziły one poniżej pewnego poziomu jakości.
Widzowie zaczęli jednak dość szybko nudzić się ograniczoną pulą filmów i rozglądać za konkurencją, w związku z czym rozpoczęła się rotacja filmów. Niekiedy udana, z produkcjami np. z Argentyny czy Indii, a niekiedy tragicznie nietrafiona, jak z pakietem brytyjskich horrorów w reżyserii niejakiego Andrew Jonesa. Pewnie zjawisko to nie byłoby aż takim problemem, gdyby widzowie dostali między oczy jednym czy dwoma zbukami, ale Netflix postanowił od razu przywalić z grubej rury – zaserwował aż SZESNAŚCIE z łącznej liczby dwudziestu ośmiu gniotów nakręconych przez Jonesa! A zaznaczę, że na IMDB praktycznie żaden z tych tworów nie przekracza średniej 3.0, co oznacza, że reżyser (i jednocześnie scenarzysta oraz producent w jednej osobie), klepiący do sześciu produkcji rocznie, miał gdzieś i sztukę filmową, i widza.
Miał, bo zmarł w styczniu zeszłego roku w wieku zaledwie 39 lat na tzw. zespół Cushinga, na ogół występujący u osób długotrwale stosujących glikokortykosteroidy w leczeniu innych chorób. Przez ostatnie dwa lata reżyser zmagał się jednak nie tylko z chorobą, powoli pozbawiającą go sił, ale także z pogłębiającymi się kłopotami finansowymi, które doprowadziły do eksmisji z domu i uruchomienia internetowej zbiórki pieniędzy już nawet nie na kurację, a po prostu na życie.
Jak by jednak nie było, i jak mocno nie zaklinaliby rzeczywistości miłośnicy „niezależnego kina grozy”, filmy Jonesa są złe do szpiku kości i należy od nich uciekać, gdzie pieprz rośnie, nawet gdy się jest po paru dawkach płynnego rozweselacza. To kino tak złe, że daruję sobie recenzowanie dostępnych u nas filmów Jonesa w osobnych tekstach, a po prostu potraktuję je chronologicznie poniżej:
„The Midnight Horror Show” (2014) – 20%
Jeden z przystępniejszych knotów Jonesa, z początków kariery, kiedy jeszcze próbował kręcić przyzwoite filmy. Znaczy – w jego mniemaniu przyzwoite. I po prostu filmy, bo horrory to akurat nigdy mu nie wychodziły, mimo że praktycznie każdą kolejną produkcję właśnie tak metkował.
Bohaterami opowieści jest rodzina cyrkowców – tatuś, lubiący co jakiś czas wcale nie umownie przerżnąć piłą na scenie któregoś z widzów, córeczka, uchodząca za twardzielkę, oraz trzech synów: klaun, brzuchomówca (Lee Bane) i sierota boża. Cała fabuła to rywalizacja sieroty bożej z siostrą o względy tatusia, nieudany romans klauna z przypadkową dziewczyną i nieudana próba solowej kariery brzuchomówcy, „terroryzowanego przez własną lalkę”. Gdy wątki biednego dramatu obyczajowego zostają jako tako zamknięte krwawymi scenami, pojawia się płatny zabójca wynajęty przez ojca jednej z zaginionych w cyrku dziewczyn, co prowadzi do kilku sekwencji rodem z biednego slashera w wyczuwalnej konwencji sado-maso.
Jeśli wyłączyć z użytku większość szarych komórek, a także zawczasu przygotować sobie jasiek i jakiś kocyk, film doskonale sprawdzi się w roli usypiającego tła. Jest zagrany jako tako, tempo ma mierne, akcentów grozy nie sposób dostrzec, a fabuła nie potrafi za grosz zaangażować widza. Mimo to ogląda się w jakiś sposób gładko i bezboleśnie. Oczywiście jeśli ktoś lubi tracić czas na jałowe, nieciekawe filmy.
„Valley of the Witch” (2014) – 20%
Swego rodzaju bliźniak poprzedniego filmu – kręcony równolegle z nim i oferujący praktycznie tę samą obsadę. Oraz – cóż za zaskoczenie – jakość.
Znudzona Londynem kobieta przeprowadza się na walijską prowincję – do odziedziczonego po zmarłej ciotce domu w miejscowości o uroczej nazwie Cwmgwrach (to tylko wygląda tak groźnie – w rzeczywistości czyta się ją Kumgrakh). Tam, dręczona realistycznymi koszmarami, przekonuje się, że ze względu na genealogiczne powiązania z uczestnikami tragicznych wydarzeń sprzed blisko pięciuset lat ktoś dybie na życie jej oraz parającej się białą magią sąsiadki. Obu kobietom próbuje pomagać policjant (Lee Bane) i ksiądz, ale nie kończy się to dla nich dobrze. Sytuację dodatkowo komplikuje seria niewyjaśnionych samobójstw nastolatków.
W teorii w scenariuszu znalazły się wszystkie elementy niezbędne dla zbudowania porządnego horroru, ale żaden klimat grozy nie jest w stanie się pojawić ze względu na fatalnie śnięte tempo akcji i dramatycznie źle wyreżyserowane rozmowy, robiące za lwią część akcji. Jest ich mnóstwo, jedna za drugą, każda zrealizowana w zwolnionym tempie (w rozumieniu toczonych leniwie pogawędek), i każda w towarzyszeniu klawiszowego plumkania na pianinie. Puk-puk, puk, puk-puk. Ten film znacznie lepiej sprawdza się jako kołysanka niż „The Midnight Horror Show”. Niby tu ktoś zginie, tam ktoś zginie, ale zdarzenia są podane tak mimochodem i bezpłciowo, że ogląda się to jak żenująco rozlazły teledysk grupy grającej murmurando czterdziestą szóstą godzinę z rzędu. Ktoś podsypia, ktoś inny się chwieje, ale ociężałe palce wciąż próbują trafiać w struny czy klawisze. A – przypomnę – to ponoć horror.
„The Last House on Cemetery Lane” (2015) – 20%
Kolejny z nie aż tak tragicznych produktów Jonesa. W zasadzie chwilami można by się pokusić o przyznanie wręcz 30%, zwłaszcza za sympatycznie skrojony wątek romansu, ale końcówka kładzie wszystko równo na łopatki.
Do położonego na odludziu domu wprowadza się scenarzysta (znowu Lee Bane), szukający natchnienia na kolejną historię grozy. Ku swojemu niezadowoleniu dowiaduje się, że będzie mieszkał z zamkniętą na poddaszu niewidomą staruszką, ale w końcu macha ręką i zabiera się za pracę, idącą tym lepiej, że udaje mu się nawiązać romans z kobietą z sąsiedztwa. Cały czas jednak trafiają mu się zjawiska niewytłumaczalne, jak choćby realistyczne koszmary, przesuwanie się cieni czy wieczorne włączanie się adaptera. W końcu nie wytrzymuje i postanawia przeprowadzić seans spirytystyczny z użyciem planszety. Dowiaduje się z niego o dokonanym w domu morderstwie, nabiera więc ochoty na rozmowę z lokatorką z poddasza i… po prostu włamuje się do niej. Zaraz potem widz zostaje uraczony DZIESIĘCIOMINUTOWĄ rozmową ze starszą panią, w trakcie której wyjaśniona zostaje sprawa zbrodni sprzed lat. No horror jak się patrzy.
O ile główna część filmu, pusta i mocno statyczna (facet sobie siedzi i pisze, albo od czasu do czasu spaceruje), jako tako próbuje (sporadycznie) serwować zjawiska wskazujące na nawiedzenie domu, o tyle końcówka całą tę robotę w szybkim tempie rozchlapuje. Najpierw wlokącą się rozmową z seniorką (owszem, odbywa się ona w ciemności i towarzyszy jej prawie mroczna muzyka, tylko co z tego, skoro treści tu niewiele, a napięcia wcale), a później finałem, serwującym widzowi rzekomą dwuwykładalność zakończenia, która – jeśli wziąć ją na serio – pełni identyczną rolę, jak fraza „i obudził się” na koniec powieści, której autor przestraszył się, że ktoś mógłby wziąć jego książkę za fantastykę. Tyle że tu podana jest w tak nieporadny sposób, iż w sumie nie do końca wiadomo, co twórca miał na myśli – czy to, że wydarzenia nie miały miejsca, czy może to, że w jakiś sposób wszystko zatacza koło, niejako startując od początku. Nie jest to jednak produkcja, której znaczenie chciałoby się po zakończeniu seansu roztrząsać.
„A Haunting at the Rectory” (2015) – 10%
Film w teorii miał być ekranizacją zdarzeń z 1930 roku, kiedy to w budynku plebanii Borley, do którego wprowadził się nowy pastor wraz z żoną i córką, miały miejsce niewytłumaczalne zjawiska nadprzyrodzone. Po latach żona pastora wyznała, że zjawiska – zmyślane bądź wywoływane w istocie przez nią samą – miały być zasłoną dymną dla romansu z mieszkającym w domu obcym mężczyzną.
W scenariuszu mało co z tego zostało. Małżeństwo – bez żadnej córki – już jakiś czas mieszka w budynku plebanii, gdy u drzwi pojawia się kandydat na złotą rączkę, czyli facet od wszystkiego (tak, zgadliście, Lee Bane). Jest miły i nienachalny, więc dostaje posadę, a wkrótce i pokój gościnny, bo wyszło na to, że nie ma gdzie mieszkać. Po szeregu jałowych rozmów i pojedynczym akcencie nadprzyrodzonym (twarz w szafie) dochodzi do romansu z niezaspokojoną seksualnie żoną, dotąd z nieznanej przyczyny ignorowaną w tym aspekcie przez męża. Wówczas zaprezentowane zostaje drugie (i ostatnie w filmie) zjawisko nadprzyrodzone, czyli atak prześcieradła na złotą rączkę (zostaje spętany, a następnie wychłostany niewidzialnym pejczem; stoi to w sprzeczności z oryginalną historią, bo żona z pewnością nie mogła tego upozorować). Równolegle mąż znajduje rzekomą przyczynę twarzy w szafie, czyli schowane w ukrytej części mebla ludzkie kości (w oryginalnej historii znalezione przez poprzednich lokatorów), a niedługo potem odkrywa romans żony. Historię wieńczy finał rodem z taniego slashera.
Film kosztował grosze, ale ma umiarkowanie przyzwoite zdjęcia i w miarę znośne kostiumy, jest też nie najgorzej (jak na taki budżet) zagrany. Tylko co z tego, skoro niemal cała jego „akcja” to rozmowy, powłóczyste spojrzenia i jakaś domowa krzątanina, wręcz perfekcyjnie nijakie, rozlazłe i niepotrafiące wytworzyć choć grama jakiegokolwiek klimatu. Film nie sprawdziłby się nawet jako śnięty dramat obyczajowy, a co dopiero horror, którym to mianem został ometkowany i zareklamowany użytkownikom Netflixa, nie wywołuje bowiem żadnych emocji (może poza złością, że twórcy lecą sobie z widzem w kulki), zaś wspomniane dwie sceny nadprzyrodzone zostały podane w taki sposób, że pierwszą można przeoczyć (wypatrując oczy w poszukiwaniu mniemanej grozy), a drugą wziąć za jakieś zwichrowane sado-maso. No i ta nieszczęsna końcówka, stylistycznie niemająca nic wspólnego z główną zawartością. Doświadczenie frustrujące i – zaręczam – nikomu tak naprawdę niepotrzebne.
„Poltergeist Activity” (2015) – 10%
Film powiela błędy poprzedników. Jest śnięty, oparty na jałowych, statycznych rozmowach i mnóstwie zbędnych scen, do tego oczywiście nie ma co mówić o jakimkolwiek klimacie, a już na pewno takim, który leżał obok grozy. Jak by tego było mało, oferuje śmiechu warte „efekty specjalne”, godne co najwyżej Teatru Telewizji, i to takiego z pretensjami do artyzmu, czyli ignorującego gatunkowe konwenanse.
Ojciec (tak jest, Lee Bane) wprowadza się wraz z córką do nowego domu, który nie będzie mu przypominał o zmarłej na raka żonie. Wkrótce okazuje się jednak, że dom – znów: jak najbardziej kiedyś istniejący, tyle że w USA (Mudhouse Mansion w Fairfield County) – jest nawiedzony przez duchy rodziny wymordowanej w XIX wieku przez zbuntowanych niewolników. Na wstępie zaserwowana zostaje „złowieszcza lalka”, czyli arlekin z porcelanową twarzą, wracający w pobliże łóżka córki mimo wyrzucenia go na strych, a potem po prostu do kubła na śmieci. Następnie córka i jej kolega z liceum (a oboje w wieku na oko dawno policealnym), który wpadł do niej z odwiedzinami, są znienacka napastowani przez dwóch bandziorów w czarnych bluzach, z twarzami zasłoniętymi porcelanowymi maskami. I gdy widz próbuje zrozumieć, na co patrzy, bo scena jest mocno oderwana od rzeczywistości, napadnięci i napadający odstawiają jakiś chocholi taniec, w którym starają się nawzajem nie dotknąć, bo… Tak jest, napastnicy są duchami, tylko ekipa nie miała kasy na efekty specjalne, więc zrobiła szopkę ze statystami przebranymi za kiziorów z sąsiedztwa.
Wkrótce potem następuje kulminacja, czyli tajemnicza siła – objawiająca się jako czerwone oświetlenie planu – gwałci i bije (owszem, w tej właśnie kolejności) córkę, a w tym czasie ojciec usiłuje ujść łapskom lalki-dusiciela (no wiecie, tego arlekina, z rozstawem ramion coś koło 25 centymetrów i dłońmi długości może dwóch centymetrów, więc duszenie jest… khem, khem… konkretne). Dopiero wówczas bohater odpytuje sąsiadkę w kwestii historii domu, a następnie ściąga sędziwego speca od nawiedzeń, żeby z równie doświadczoną medium spróbował przepędzić duchy. Co oczywiście znów kończy się breweriami, czerwonym światłem i – obowiązkowo – lalką-dusicielem. W jeszcze głupszej scenie, bo tym razem dwóch panów próbuje oderwać porcelanowe rączki od szyi jednego z nich.
Żebyż to wszystko chociaż było tak głupie, że aż zabawne – ale nie jest. To po prostu bardzo zły, tani film, nieporadnie drapowany na horror.
Ciąg dalszy wyliczanki wkrótce nastąpi.
koniec
14 czerwca 2024

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ja nie umiem reżyserować? Potrzymajcie mi lemoniadę jeszcze raz
Jarosław Loretz

22 VI 2024

Brytyjskie kino grozy, czyli dlaczego warto unikać płodów wyobraźni Andrew Jonesa.

więcej »

Klasyka kina radzieckiego: Ukąszeni przez „Kobrę”
Sebastian Chosiński

19 VI 2024

Kiedy nastała „pieriestrojka”, społeczeństwo radzieckie zyskało więcej wolności. Wraz z utratą wszechwładzy przez służby specjalne, zaczęła jednak szerzyć się przestępczość zorganizowana. Łatwo można było dorobić się na przemycie i handlu narkotykami. Źle opłacani milicjanci albo nie byli w stanie ukrócić tego procederu, albo sami do niego przystępowali. O tym między innymi opowiada kazachski dramat kryminalny „Zabójca mimo woli” Muzraba Bajmuhamedowa.

więcej »

East Side Story: Niełatwo być bankierem
Sebastian Chosiński

16 VI 2024

Amerykanie mieli „Żądło”, Polacy – dwa „Vabanki”. Całkiem możliwe, że kazachski reżyser Marlen Kejkiszew pozazdrościł twórcom tych filmów i postanowił nakręcić własną, nieco tylko zmienioną, lokalną wersję opowieści o zemście na nieuczciwym właścicielu kasyna. Wyszło mu… bardzo średnio. Choć oglądając „Grę”, warto wiedzieć, że za filmem stał nie tylko debiutant, ale w tamtym momencie nawet amator, niedawny jeszcze pracownik banku w Ałmatach.

więcej »

Polecamy

Gryzoń z Piekła rodem

Z filmu wyjęte:

Gryzoń z Piekła rodem
— Jarosław Loretz

Grunt to solidne kły
— Jarosław Loretz

Jaki budżet, taka kwatera główna
— Jarosław Loretz

Zimny doping
— Jarosław Loretz

Ryba z wkładką
— Jarosław Loretz

Nurkujący kopytny
— Jarosław Loretz

Latająca rybka
— Jarosław Loretz

Android starszej daty
— Jarosław Loretz

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.