„Nabuchodinozaur: Wstęp do niby-prehistorii”, „Nabuchodinozaur: Kroniki niby-prehistoryczne”, „Leonard: Nadal jest geniuszem!”, „Cubitus: Przedstawia swoich przodków”
„Nabuchodinozaur: Wstęp do niby-prehistorii”, „Nabuchodinozaur: Kroniki niby-prehistoryczne”, „Leonard: Nadal jest geniuszem!”, „Cubitus: Przedstawia swoich przodków”
Wojciech Gołąbowski [80%, 80%]
W krainie Naba
Nab jest dinozaurem. Jego pełne imię to Nabuchodinozaur. Nieco przydługawe… Zostańmy więc przy Nabie.
Bohater żyje w świecie pra(wie)historycznym, lokowanym przez autorów „około 70 milionów, może 300 milionów, a niewykluczone, że 500 miliardów lat temu”. W każdym bądź razie jest to okres, w którym pojawia się życie myślące w postaci wielkich, średnich i całkiem małych gadów chodzących, fruwających i pływających.
Życie Naba i jego znajomych upływa na nierzadko bolesnym poznawaniu świata, momentami dziwnie podobnego do naszego. Jest to jednak ból nie czyniący szkody komiksowym bohaterom, powstający w typowych dla humorystycznych komiksów czy filmów animowanych katastrofach: a to ktoś spada na głowę z kilkudziesięciu metrów, a to wybucha pod nim wulkan, a to spada na niego meteoryt…
Przede wszystkim jednak przygody Naba są postmodernistyczną wspólną zabawą autorów i czytelników. Mamy tu liczne nawiązania do przysłów czy bajek (przykładowo: trzech przyjaciół buduje sobie domki: pierwszy na kwiatku, który więdnie; drugi na drzewie, które zwalają pra(wie)historyczne bobry; trzeci wreszcie buduje solidny, murowany dom na skale… która okazuje się być wulkanem). Mamy także odniesienia do współczesnej kultury masowej – Nabowi śnią się koszmary, w których czytelnik bez trudu rozpoznaje kaczora Donalda, królika Bugsa czy Smerfy; kiedy indziej zaś spotyka świętego Mikołaja, który przekraczając prędkość światła, cofnął się w czasie. Mamy wreszcie zabawę z konwencją komiksu: w jednej z historyjek Naba rysowanego przez Widenlochera zastępuje czarno-biały Nab autorstwa Herlégo; w innej Nabuchodinozaur zastanawia się nad ewentualnym pseudonimem: wymienia między innymi właśnie swego współautora, Herlégo; w jeszcze innej obaj autorzy pojawiają się na kadrach osobiście.
W dwóch wydanych u nas do tej pory albumach z serii zamieszczono historie dwu i jednoplanszowe. Ładnie wydane, barwne historyjki zostały jednak dość niestarannie przełożone. Przy czym nie mam tu na myśli tekstu w dymkach (nie mam porównania z francuskim oryginałem), ale liczne onomatopeje i inne teksty pojawiające się poza dymkami. Tekst oryginalny, wrysowany w tło, pozostał widoczny w kadrze, a na niego, ciemniejszym kolorem został nałożony tekst polski. Miejscami widać próby wymazania tekstu oryginalnego, ale są to próby nieudane, psujące dzieło. Miejscami wreszcie pozostawiono francuskie wyrazy dźwiękonaśladowcze – a taka niekonsekwencja źle świadczy o polskiej redakcji serii.
Mimo tych błędów, będę oczekiwał z niecierpliwością na kolejne wesołe przygody Naba i jego znajomych, polecając je wszystkim lubiącym postmodernistyczny humor, bez ograniczeń wiekowych.
Cytat albumu #1: „Czy nigdy nie słyszałeś o dryfowaniu kontynentów?”
Cytat albumu #2: „Cóż, muszę unikać balangowania z nietoperzami… Potem mam zawsze kłopot z przebudzeniem!…”
Wojciech Gołąbowski [90%]
Najważniejsze jest tło
Leonard nadal jest geniuszem. Nadal ma bezimiennego ucznia, lubiącego spać do późnego popołudnia. Nadal w jego domu mieszka pręgowany kot i przynajmniej jedna mysz. Nadal jego wynalazki powodują ból głowy, a nierzadko i innych części ciała jego pomocnika. Nadal wszystkim bohaterom przytrafiają się niezliczone katastrofy, po których niektórzy z nich trafiają do szpitala.
Drugi album z cyklu przygód Leonarda – egocentrycznego wynalazcy i naukowca, znacznie wyprzedzającego swoją epokę (którą wszak niezmiernie trudno umiejscowić w realiach historycznych) – jest lepszy od części pierwszej. Nie ma w nim błędów, które rzucają się w oczy podczas lektury
części pierwszej, takich jak plansze sztucznie powiększone do formatu A4. W standardowej kompozycji prostokątnych, wierszowo ułożonych kadrów bardzo rzadko występują elementy wybiegające poza ramkę: najczęściej są to dymki, rzadziej fragmenty rysunku.
Najważniejsze jest tu jednak tło wydarzeń. Dla niego warto po pierwszym, pospiesznym przeczytaniu albumu (i pierwszych wybuchach śmiechu) wrócić na jego początek i ponowić lekturę. Występujące w albumie kadry można bowiem podzielić na dwie grupy: na te, w których tłem jest jednolita, jednokolorowa płaszczyzna (ściany, nieba itp.) oraz te, w których tło w swym bogactwie stanowi drugie dno danej historyjki, drugi (a czasem i trzeci) wątek akcji.
Przykładem może być fragment scenki pod tytułem „Co z tym zrobić?…”. Oto do izby wpada Uczeń, niosący olej – potykając się, rozlewa jego część na podłodze. Dalej główna akcja toczy się swoją drogą (geniusz z pomocnikiem konstruują wielką machinę), a tymczasem w tle do tej samej izby wpada kot. Traci on równowagę i z impetem wpada głową do mysiej dziury. Wkrótce potem widać, jak rozzłoszczona mysz kopniakiem wygania kota ze swego domostwa, a po chwili spakowany, obandażowany kot opuszcza domostwo Leonarda…
Niestety, wizualny odbiór albumu psuje dość nieudolne zredagowanie polskojęzycznych napisów występujących poza dymkami. Między innymi, czasem spod napisu na furtce wynalazcy przebija tekst oryginalny, czasem zaś jest on starannie zamalowany przed nałożeniem polskiej wersji językowej. To samo tyczy się wyrazów dźwiękonaśladowczych.
Niemniej uważam, że przygody Leonarda są obecnie jedną z najśmieszniejszych serii komiksu humorystycznego dostępnych na polskim rynku. Za stroną tytułową, polecam go osobom od lat 7 do 77.
Cytat albumu: „- Mistrzu… Czy pan wie, że jest genialny?
– Oczywiście! Ale lubię, jak mi się to powtarza!”
Wojciech Gołąbowski [50%]
Uwaga na tytuły!
Pierwszy z wydanych przez wydawnictwo Podsiedlik-Raniowski i spółka albumów z serii „Cubitus” nosił tytuł „
Najlepsze z najlepszych” i był rzeczywiście zbiorem udanym. Rodzi się naturalne pytanie, po co więc wydawać inne – „nienajlepsze” – historyjki… Jak widać, przy wymyślaniu tytułów trzeba uważać.
W drugim albumie z serii Cubitus – duży, okrągły, biały, włochaty pies – przedstawia swych przodków. Czytaj: wraz z wujem Tomaszem i kotem Marszałkiem pokazuje się na tle różnych okresów historii i pseudohistorii, na swój sposób uczestnicząc w co ważniejszych jej wydarzeniach. Jednoplanszowe historyjki humorystyczne wiodą czytelnika od czasów prehistorycznych (pojawienie się człowieka: wuj Tomasz wynajduje ogień), poprzez czasy trubadurów (pracujących na etacie u egzekutora czynszów) śpiewających o podatkach, wyprawy Kolumba i wizytę u Juliusza Verne aż po kraksę dwóch stacji kosmicznych i czasy współczesne.
Niestety, ładnie, starannie wydany album oceniam jako gorszy od pierwszego z serii. Tytuł tamtego okazał się więc być proroczym – humor drugiego albumu wydaje się być miejscami wymyślony na siłę, a efekty niekoniecznie są śmieszne. Komiks polecam więc głównie wiernym miłośnikom Cubitusa, niezależnie od ich wieku i płci.
Cytat albumu: „Doskonały organizator Bernard Pustelnik proponuje pobyt w Ziemi Świętej wraz ze zwiedzaniem murów obronnych Jerozolimy pod przewodnictwem Gofra de Bulion i Biszkopta von Kartoffeln.”