„Pożoga” to postapokaliptyczna opowieść o świecie, który zniszczyła nadmierna fascynacja nowymi technologiami i nieustanne dążenie do ułatwiania sobie życia. Brzmi znajomo?
Liczy się tylko wysiłek
[Rey Macutay, Jean David Morvan „Pożoga #1” - recenzja]
„Pożoga” to postapokaliptyczna opowieść o świecie, który zniszczyła nadmierna fascynacja nowymi technologiami i nieustanne dążenie do ułatwiania sobie życia. Brzmi znajomo?
Rey Macutay, Jean David Morvan
‹Pożoga #1›
Zewsząd atakują nas dziś komunikaty i reklamy przekonujące, że bez żadnego wysiłku i pracy możemy zbudować sylwetkę atlety, nauczyć się języka obcego, czy nawet skończyć studia. Niemal wszystkiego można nauczyć się w weekend, a wydawnictwa zarabiają krocie na kolejnych cyklach „poradników dla idiotów”. Obserwując to wszystko można byłoby odnieść wrażenie, że człowiek współczesny panicznie boi się jakiegokolwiek wysiłku. Chciałby, żeby wszystko „robiło się samo”, podczas gdy on sam będzie oddawał się przyjemnościom. Wszelka dobrowolna praca nad sobą jest traktowana podejrzliwie. Takie same właściwości charakteryzują świat, w którym żyje bohater komiksu „Pożoga”. W czerwcu 2052 roku François Deshamps wyrusza superszybkim pociągiem z Marsylii do Paryża, by poznać wyniki egzaminów wstępnych na Wyższą Szkołę Chemii Rolniczej. Młody, ambitny i niezwykle pracowity naukowiec spodziewa się sukcesu, choć o trzysta miejsc na tych elitarnych studiach ubiega się… dwa tysiące kandydatów. Pobyt w stolicy chce również wykorzystać, by spotkać się z dawną znajomą. Blanche Rouget, rozpoczynająca właśnie karierę muzyczną pod okiem niezwykle wpływowego i bogatego Jérôme’a Seity, również cieszy się na to spotkanie. Niestety ich plany zostaną pokrzyżowane.
François Deshamps daje się poznać, jako człowiek zupełnie niepasujący do swoich czasów. Wszyscy wokół nieustannie starają się ułatwić sobie życie i jak najmniej wysiłku wkładać w codzienne czynności. On jest inny. Nie cierpi maszyn, nienawidzi latać samolotem, czy jeździć pociągiem. Czuje się wtedy pozbawiony kontroli nad własnym losem. Zawsze rezygnuje z windy, gdy może samodzielnie wbiec po schodach. Zamiast poruszać się po ulicach wymyślnymi wózkami, preferuje piesze wycieczki. Jakby tego było mało, dodatkowo lubi sobie pobiegać. Krótko mówiąc żyje zgodnie z zasadą, że najważniejszy jest wysiłek, stawianie sobie pewnych celów i uporczywe dążenie do nich. Im trudniej dany cel osiągnąć, tym bardziej smakuje ostateczny sukces. Pokonanie własnych słabości zawsze przynosi niesamowitą radość. Nic tak go nie cieszy, jak uczucie zmęczenia po uczciwej pracy. Na wszystkich idących po linii najmniejszego oporu patrzy z nieskrywaną niechęcią.
Zapewne młody chłopak obserwując tę rzeczywistość zastanawia się nad tym, dokąd ludzkość i świat może doprowadzić to szaleńcze dążenie do wyeliminowania wszelkiego wysiłku. Czytelnik jest w lepszej sytuacji, ponieważ doskonale wie, do czego to doprowadzi. Komiks zaczyna się bowiem od kilkunatoplanszowej sekwencji, w której widzimy gwałtowne i krwawe starcie pomiędzy dwoma armiami, rozgrywające się najprawdopodobniej około roku 2152, choć można odnieść wrażenie, że to czasy średniowieczne. Łuki, miecze i różnego rodzaju topory stanowią główne uzbrojenie walczących. Jedna z armii próbuje zdobyć jakieś miasto, czy też zamek, druga go zaciekle go broni. Atakującym przewodzi sędziwy Patriarcha. Mimo, że liczy on sobie 129 lat, sprawności fizycznej i siły może pozazdrościć mu niejeden nastolatek. Tym Patriarchą jest sam François Deshamps. Starszy o sto lat, ale nadal niezwykle sprawny.
Taka struktura opowieści sprawia, że na drugi plan schodzi pytanie, o to, jak będzie wyglądał świat po zagładzie. To mniej więcej wiemy od razu po lekturze tych początkowych plansz – ludzkość cofnęła się mianowicie do czasów, w których nie ma już nowoczesnych technologii. Bardziej istotna jest kwestia, jak do tego doszło. Pewne sygnały znajdują się już w pierwszym tomie, ale od razu trzeba powiedzieć, że stanowi on zaledwie wprowadzenie do tej historii. Poznajemy tu jedynie ogólny zarys sytuacji w obu kontekstach czasowych. Wszystkie wątki na zostaną rozwinięte w dwóch kolejnych zaplanowanych odsłonach serii, ale to co dostajemy w tomie pierwszym stanowi doskonałe wprowadzenie i zachętę do kontynuowania tej przygody. Jean-David Morvan tworząc scenariusz dużą uwagę poświęcił na szczegółową prezentację głównych bohaterów. François Deshamps, Jérôme Seita oraz Blanche Rouget postacie, wokół których skonstruowana zostaje cała intryga, są wiarygodni i przekonujący w swoich motywacjach. O ile pierwszy z tej trójki stanowi ucieleśnienie wzorca pozytywnego bohatera, o tyle drugi jawi się jako modelowy czarny charakter. Pomiędzy nimi zaś próbuje odnaleźć się marząca o wielkiej karierze Blanche. Bez wątpienia skomplikowane relacje między nimi wejdą w zupełnie nową fazę po zdarzeniach, jakimi kończy się pierwszy tom.
Komiks świetnie prezentuje się również pod względem graficznym. Trzeba tu przede wszystkim podkreślić współpracę rysownika i kolorysty, szczególnie istotną ze względu na specyfikę stylu, w jakim utrzymany jest komiks. Wygląda bowiem na to, że Walter nakładał kolory na szkice ołówkowe Reya Macutaya. Kontur jest tu bowiem tak delikatny, że plansze mają bardzo malarski charakter. Krótko mówiąc kolorysta nie tyle wypełnia barwami gotowe obrysy, ale współtworzy rysunki nadając im ostateczny kształt. Świetnie prezentują się zarówno postaci bohaterów jak i kadry przedstawiające miejskie widoki. Rozkładówka na stronach 20-21, przedstawiająca nowoczesny Paryż z zepchniętą gdzieś na drugi plan maleńką wieżą Eiffla – swoistym reliktem przeszłości – po prostu zapiera dech w piersiach. Zresztą te graficzne rarytasy zapowiada już sama, doskonale skadrowana i skomponowana okładka.
Przesłanie komiksu „Pożoga” – będącego adaptacją powieści Rene Barjavela z roku 1943 – zdaje się dziś wyjątkowo aktualne i przejmujące. Zresztą fakt, że jego twórcy zdecydowali się dziś na adaptację książki sprzed ponad siedemdziesięciu lat nie jest przypadkiem. I nie chodzi tu o postulowanie jakiejkolwiek nowej formy luddyzmu. Walka z innowacjami technologicznymi jest dziś z góry skazana na porażkę. Chodzi raczej o zachętą do refleksji na temat tego, jak daleko można jeszcze posunąć się w drodze do ułatwiania sobie życia. Czy zawsze kolejne wynalazki mające uczynić nasze życie prostszym i przyjemnym są rzeczywistości konieczne? Podczas lektury trudno uwolnić się od wrażenia, że bohater komiksu, obco czujący się w roku 2052, równie nieswojo czułby się we naszej rzeczywistości, niewiele różniącej się od tej, w której przyszło mu żyć. Trzeba mieć tylko nadzieję, że dalsze losy naszego świata nie potoczą się tak, jak te ukazane na planszach komiksu.