Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 28 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Romuald Pawlak
‹Inne okręty›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułInne okręty
Data wydania12 listopada 2003
Autor
Wydawca RUNA
ISBN83-89595-01-X
Format264s. 185x125mm
Cena24,50
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Inne okręty

Esensja.pl
Esensja.pl
1 2 3 6 »
Jak potoczyła by się historia gdyby Francisco Pizarro nie podbił Peru? Takie właśnie pytanie zadał sobie Romuald Pawlak. W efekcie powstała jego pierwsza powieść – „Inne okręty” – której pierwszy rozdział prezentujemy w Esensji.

Romuald Pawlak

Inne okręty

Jak potoczyła by się historia gdyby Francisco Pizarro nie podbił Peru? Takie właśnie pytanie zadał sobie Romuald Pawlak. W efekcie powstała jego pierwsza powieść – „Inne okręty” – której pierwszy rozdział prezentujemy w Esensji.

Romuald Pawlak
‹Inne okręty›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułInne okręty
Data wydania12 listopada 2003
Autor
Wydawca RUNA
ISBN83-89595-01-X
Format264s. 185x125mm
Cena24,50
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup
Rozdział pierwszy
W porcie śmierdziało wodorostami i kukurydzą, jak zwykle zresztą. Pedro de Manjarres westchnął przeciągle: chyba nigdy nie przywyknie do tego zapachu. Słodka, mdląca woń przyprawiała go niemal o szaleństwo. Trzewia protestowały, a rada udzielona przez medyka z Puerto, by dał sobie spokój z wożeniem ładunku, który powoli go zabija, wydawała się coraz bardziej słuszna. Próbował ratować się winem, ale niewiele to pomogło. W dodatku nieostrożnym ruchem strącił dzban ze stołu i struga krwistej madery pociekła na drugą stronę kajuty aż pod przenośny ołtarzyk z Matką Boską Sewilską.
Zaklął ze złością, dając upust ogarniającej go irytacji. Za okrętem zawsze ciągną się jakieś zapachy dalekie od soczystych woni oceanu. Marynarze niedomyci, mięso zepsute, szczury i robactwo kryjące się po kątach… Ale to są zwykłe żeglarskie sprawy, podczas gdy smród kukurydzy trudno uznać za coś normalnego. Wyboru jednak nie miał, musiał choć część ładowni zapełnić ziarnem, jeśli chciał wyjść na swoje. Raz, że Tenorio karmił tym świństwem Indian pracujących na plantacjach wokół Panamy, dwa, że i tak cenniejsze wyroby zabierały mało miejsca, więc ładownie byłyby puste. Ziarno dobrze nadawało się na balast posiadający jakąś wartość, a to że de Manjarres cierpiał, nikogo nie obchodziło. Pewnie nawet ów medyk był zadowolony, przygotowując kapitanowi swoje lecznicze mikstury. Interes to interes, uciął kiedyś sprawę Tenorio. I miał rację.
Wytoczył się z kajuty, dzwoniąc sprzączkami i krótkim mieczem u boku. Przygładził czarną, poprzetykaną rudymi pasmami brodę, powiódł spojrzeniem dokoła. Minęli już wyspę Puna pośrodku zatoki Guayaquil, poranne słońce i wiatr odsuwały mgłę znad równinnej połaci brzegu, odsłaniając miasto w całej okazałości. Wzniesione na brzegu rzeki Puyango, spadającej z gór środkiem szerokiej kotliny i na parę legua wylewającej słodkie wody w ocean, Tumbez przypominało biały kamień rzucony w soczystą podzwrotnikową dżunglę. Wciąż go zachwycało to niezwykłe, fascynujące połączenie żywiołów wody, dżungli oraz ciosanego kamienia.
Pora była jednak najwyższa zabrać się za sprawy może nie tak wysokie, ale równie ważne, bo przecież nie dla podziwiania widoków się tu znaleźli.
– Orgoñez!
Ruiz Orgoñez, wysoki, szczupły, szorstki w obejściu mężczyzna z wąsami kręconymi na toledańską modłę, już kilka razy szczęśliwie poprowadził ich z Panamy do Tumbez, a stamtąd z powrotem do domu. Ze swego miejsca na rufie de Manjarres widział teraz, jak szwargoce w keczua z pilotem, który wszedł na pokład „Gwiazdy” zaraz po nadpłynięciu indiańskiej galery, która miała ich wprowadzić do rzecznego portu. Obaj stali na dziobowym kasztelu. Gwałtownie gestykulując, Orgoñez usiłował wyjaśnić czerwonemu diabłu, że zabra wcale nie jest zanurzona bardziej niż zwykle, z pewnością nie utknie na jakiejś mieliźnie, chyba że pilot popełni błąd. Wreszcie, zniechęcony, rzucił jakieś szybkie przekleństwo, podkreślone machnięciem ręki, szepnął sternikowi wskazówkę wprost do ucha, sam zaś skierował się na rufę.
– Kapitanie, ta indiańska świnia twierdzi, że znów zmienili prawo – powiedział, podchodząc na trzy kroki. – Jeśli nasza łajba wejdzie na mieliznę, ściągną ją… za cenę towaru z naszych ładowni!
De Manjarres tylko wzruszył ramionami. Nowina nie przejęła go wcale, Tenorio przecież wiedział, kogo wybrać na pilota. Orgoñez własnym gardłem ręczył za sprawne przybicie do kei, a kilkakrotnie już dowiódł, że można mu ufać. Nie ma się co martwić na próżno.
– Kiedy zejdę na ląd, pilnuj wyładunku – rzekł, pocierając puchnącą i mocno swędzącą rankę na nosie po ukąszeniu jakiegoś owada. – I trzymaj ludzi w pogotowiu, wypływamy najszybciej, jak się tylko da.
Orgoñez skinął głową. Wiedział, że ten wydający mu rozkazy mężczyzna, choć krępy i zwalisty niby niedźwiedź, pozornie flegmatyczny, potrafi działać szybko i zdecydowanie. Nie należało go lekceważyć, podobnie zresztą jak zacnego misia, który – rozwścieczony - jednym uderzeniem łapy mógł natrętowi oderwać głowę od korpusu. Pilot był kiedyś świadkiem, jak kapitan „Gwiazdy” zmył głowę namolnemu handlarzowi, który uważał, że zdoła im wcisnąć zepsutą żywność. Na końcu ta kreatura prawie jadła robaki wyłażące z sucharów.
– To robota Bartolomeo, ale przypilnować nigdy nie zaszkodzi – odparł, kątem oka obserwując indiańskiego pilota.
– No dobra, wracaj na mostek, zanim te złośliwe pokurcze wpakują nas na jaką łachę – zakończył rozmowę de Manjarres. Wrócił do kabiny, zebrał w jeden plik i uporządkował papiery na towar, jaki miał w ładowniach. „Jasne, że robota Bartolomeo – myślał – ale ktoś przecież powinien czuwać”.
Wziął do ręki miedziane podręczne lustro i zaczął się przypatrywać swej brodzie. Szukał siwych włosów, chytrze ukrytych pomiędzy rudymi pasemkami. Te drugie zostawiał – któż z żeglarzy mógłby się wstydzić normańskich przodków, choć broda zapewne rudziała bardziej od nadmiaru słońca. Siwiznę jednak bezlitośnie usuwał. Nie był tak stary, żeby paradować z gębą oszronioną jak u stuletniego mędrca, a czernić włosów nie zamierzał.
Z niecierpliwością czekał, aż zabra rzuci cumę na nabrzeżu.
* * *
Wbrew obawom, że Indianie będą próbowali wyprowadzić statek poza pas głębokiej wody, „Gwiazda” bez najmniejszych przeszkód przybiła do handlowego nabrzeża. Pedro wezwał do siebie Bartolomeo de Balcanazara, który tylko kiwał głową na jego wyjaśnienia, bo widać Orgoñez coś już mu tam wspominał.
– Poradzisz sobie? – spytał wreszcie de Manjarres.
Balcanázar tylko się uśmiechnął, z ukosa spoglądając na kapitana.
– Nie gorzej niż poprzednio… – znacząco zawiesił głos.
Nic więc już nie trzymało de Manjarresa na statku. Ogarnął się i zszedł na zarzucone ładunkami nabrzeże. Chwilę lawirował pomiędzy klatkami ze zwierzętami, belami wzorzystych materiałów, wysokimi koszami pełnymi ziarna kukurydzy i przeróżnych owoców, a także pękami surowych lub wyprawionych skór oraz wyrobami z nich powiązanymi w nieforemne pakiety. Wreszcie wyszedł na drogę, wzdłuż której tłoczyły się budynki administracji portowej oraz innych ważniejszych urzędów. Odszukał spojrzeniem odmalowany na piaskowo dom, w którym mieściła się faktoria Ribeiry. To był jego pierwszy cel.
W porcie funkcjonowało kilkanaście takich placówek – jednak faktoria Nuñeza była pośród nich równie wyjątkowa, jak jej właściciel.
Wymiana towarów pomiędzy Piru (albo raczej Tawantinsuyu, jak Indianie nazywali swe państwo) a hiszpańskimi koloniami była całkiem spora jak na pozostające w ledwie skrywanej wrogości imperia. Obie strony miały sobie do zaoferowania produkty warte kupienia, szczególnie kruszce, żywność oraz przedmioty codziennego użytku.
Obaj partnerzy – zarówno Hiszpanie, jak też inkascy urzędnicy – chcąc prowadzić jak najbardziej korzystny dla siebie handel, utrudniali go zarazem swemu partnerowi poprzez rozliczne ograniczenia. Ci pierwsi całkowicie zakazali indiańskim statkom pływać dalej w kierunku hiszpańskich kolonii niż po zatoce Guayaquil, gdzie leżało Tumbez. W odwecie druga strona zabroniła bezpośredniego handlu, wszystko musiało się odbywać przez pośredników z miasta, które stało się w ten sposób wąską furtą w wysoko postawionych murach rozgradzających oba społeczeństwa.
Jeden Vasco Nuñez de Ribeira znajdował się w odmiennej sytuacji. Sam Manqu Yupanqui, obecny władca państwa Inków, nadał mu prawo utrzymywania własnych plantacji i kontraktowania towarów bezpośrednio od ludności indiańskiej we wszystkich czterech prowincjach Piru. Pozostali zarządcy faktorii musieli odkupywać lub odsprzedawać towary miejscowym pośrednikom, co poważnie uszczuplało ich zyski, a tym samym ograniczało rozwój. W sposób naturalny stał się więc de Ribeira jednym z najsilniejszych ogniw łączących systemy handlowe obu państw. Umiał to wykorzystać: jego statki – tworzące niewielką, lecz szybką flotę – można było spotkać w portach wzdłuż całego wybrzeża.
Gospodarność i zaradność Nuñeza znać było po budowli, przed którą stanął de Manjarres. Faktoria była dwupiętrową, przysadzistą kamienicą z wewnętrznym dziedzińcem. Mogła służyć zarówno za magazyny, jak i za niewielką twierdzę, bo zamiast okien w ścianach miała wycięte jedynie wąskie otwory. Próżno tu było szukać przepychu, zbędnych ornamentów, jakie dominowały choćby w składzie João de Magalhaesa stojącym po drugiej stronie ulicy. Był to jeden z brzydszych budynków tego kwartału. Ale też z pewnością bardziej bezpiecznych. Zarówno ogień, jak i uliczne rewolty, czasem przebiegające ulicami miasta, miały utrudniony wstęp do środka, a o to Ribeirze właśnie chodziło. Prowadził interesy w tak wielu dziedzinach, że wrogów mu nie brakło, a solidne mury zabezpieczały choć przed tymi pozbawionymi finezji, próbującymi wedrzeć się do środka siłą.
Przestąpiwszy próg faktorii, znalazł się de Manjarres w cudownym chłodzie. Natychmiast na jego czoło i skronie wystąpił perlisty pot.
– Spocznij, panie, zaraz ktoś pójdzie z wiadomością – odźwierny poznał kapitana, zaraz ruchem ręki wysłał na poszukiwanie właściciela jednego z czekających w pogotowiu młodziaków.
1 2 3 6 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Hidalgos de putas
— Paweł Pluta

Tegoż twórcy

Groch z kapustą
— Michał Foerster

Zrobieni w balona
— Michał Foerster

Mało fantasy, jeszcze mniej historii
— Jakub Gałka

Rozczarowaniem i niesmakiem
— Agnieszka Szady

Wody cierpienia
— Romuald Pawlak

Igraszki z babcią Prawdą Historyczną
— Eryk Remiezowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.