Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 14 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Romuald Pawlak
‹Inne okręty›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułInne okręty
Data wydania12 listopada 2003
Autor
Wydawca RUNA
ISBN83-89595-01-X
Format264s. 185x125mm
Cena24,50
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Inne okręty

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2 3 4 5 6 »

Romuald Pawlak

Inne okręty

Surowe, wysokie góry, pośród których Inkowie musieli żyć, wycisnęły na nich swe piętno – i tacy właśnie, twardzi i surowi, byli ci brązowoskórzy, czerwonoskórzy czy jak tam inaczej określać kolor ich skóry (a miał z tym de Manjarres kłopot, bo byli różni, od rzeczywiście niemal czerwonoskórych, przez śniadych, po brązowooliwkowych. Stąd wolał o nich myśleć jako o poganach – to przynajmniej było pewne). Trudy życia sprawiły, że jednostka nie miała tutaj znaczenia, liczyło się tylko dobro ogółu.
Asarpay była Indianką czystej krwi, nieodrodną córką swego narodu. Któregoś dnia mogła zabić swego kochanka we śnie jak dziecko. „Co prawda – westchnął w duchu – aby zdobyć pełną złota sakiewkę, to samo może zrobić zwykła dziewka z tawerny albo rzezimieszek w Panamie czy Puerto”.
Poznał ją tak, jak się poznaje większość ludzi: przypadkiem. Ot, plątał się bez celu po tumbezańskim porcie, szukając tawerny, gdzie by można znaleźć kobietę na noc, a przy okazji wychylić dzban czegoś mocniejszego. W drzwiach którejś z odwiedzanych knajp ktoś go potrącił… Obejrzawszy się, ujrzał wysoką, czarnowłosą Indiankę. W jednej chwili owładnęły nim te ciemne oczy i uśmiech delikatnie zarysowany w drobnych ustach. Nie miało znaczenia, że to poganka, dzikuska, wróg przecież. Nim się odezwała, już był olśniony, gotów na wszystko, aby ją zdobyć. Potem dopiero miał się okazję przekonać, że jest i mądra, i umie się posługiwać cywilizowaną mową. Wszystko to później, gdy już zaczęli rozmawiać i poznawać się wzajemnie.
Odtąd, kiedy tylko „Gwiazda” zawijała do tumbezańskiego portu, de Manjarres odwiedzał Asarpay, a i ona, witana sprośnymi spojrzeniami marynarzy, przekraczała czasem progi jego kapitańskiej kajuty. Już parę lat tak to wyglądało: bolesna rozłąka, przetykana krótkimi namiętnymi spotkaniami. Raz jeden spróbowali coś zmienić, gdy popłynęła z nim do Panamy, ale zakończyło się to taką katastrofą, że już nigdy więcej nie wrócili do podobnych pomysłów, wszystko pozostało po staremu. Dziś przyjdzie mu podjąć tę sprawę raz jeszcze, daj Boże, z lepszym skutkiem…
Doszedł wreszcie de Manjarres do miejsca, gdzie mieszkała. Był to taki sam dom jak większość: ani mniej, ani bardziej bogaty. Dziesięć rodzin gnieździło się w jego wnętrzu, powodując nieustający rozgwar. Ilekroć tu trafiał, wkrótce zaczynała go boleć głowa od nadmiaru ludzi i ich żywego dobytku, całego tego nieszczęsnego inwentarza umieszczonego w kojcach. Nawykły do morskiego przestworu, do wiatru szczypiącego skórę, do bryzy siekącej twarz nie potrafił przyzwyczaić się do panującego tu smrodu i hałasu. Porywał więc dziewczynę, uciekali do hiszpańskiej części miasta albo gdziekolwiek, byle dalej stąd.
Na progu domostwa siedziała stara, pomarszczona Indianka, zawinięta w bawełniany koc o regularnym wzorze przenikających się trójkątów i kwadratów. W moździerzu z impetem tłukła wysuszone ziarna fasoli na mąkę. Na widok znajomego mężczyzny uśmiechnęła się pogodnie. Odwzajemnił uśmiech, z ulgą przyjmując jej życzliwość. Zapomniał wziąć ze skrzyni amulet, jaki dała mu swego czasu dziewczyna: zawieszony na rzemyku, wyryty w sześciokątnym kawałku srebra wizerunek słońca ze skręconymi w gruby warkocz promieniami.
– Asarpay? – spytał.
Indianka pokręciła głową, wskazując niebo, a potem opuszczając dłoń jakby w geście mówiącym, żeby wrócił, kiedy słońce przebiegnie po niebie spory kawałek swej drogi. Sięgnęła za plecy i podała mu aryballosa, dziwnie wyglądające naczynie z dziobkiem. Zaczerpnął kilka łyków, bo kurz i pragnienie solidnie dały mu się we znaki. W środku była chicha, rodzaj słabego piwa robionego z kukurydzy. Prawie mógł sobie wyobrazić, jak stara wcześniej przeżuwała ziarno, a potem pozwoliła mu sfermentować. W smaku chicha była jednak całkiem niezła, lepsza niż te, które zdarzało mu się wcześniej próbować.
To był kolejny niepojęty paradoks tego świata: kukurydziane ziarno mogło być paskudne, ale piwo z niego wychodziło świetne.
* * *
Zastanawiał się, czy nie zawrócić na „Gwiazdę”, ale nie chciało mu się pokonywać nużącej drogi ponownie. Zresztą nie wiadomo, kiedy dziewczyna wróci. Postanowił zaczekać.
Usiedział na tyłku ledwie kwadrans. Potem wstał i śledzony ukradkowym spojrzeniem starej, zaczął się przechadzać – najpierw szybkimi krokami przemierzając placyk, później, gdy znudziło mu się to idiotyczne spacerowanie niby po więziennej celi, wszedł w jedną z przecznic. Przyglądał się rozkrzyczanej dzieciarni, zwierzakom wystawiającym łby ponad drewniane kojce, w wejściu jednego z domostw ujrzał kobietę, z rysów twarzy nieco podobną do Asarpay – uśmiechnęła się, zachęcająco kołysząc biodrami i pełną piersią. Odwzajemnił uśmiech, choć ogarnął go żal, że to nie ta, na którą czekał.
Ani się obejrzał, jak zrobił ćwierć legua. Zorientował się dopiero, kiedy wyszedł na plac, po bokach kończący się ślepymi ścianami, tylko z naprzeciwka otwarty na wody niewielkiego sztucznego jeziorka.
Pośrodku placu tryskała fontanna w kształcie ryby. Obok niej stała klatka z jakimś stworzeniem poruszającym się między prętami. Trudno się było de Manjarresowi zorientować, czy to zwierzę, czy może człowiek, klatkę bowiem otaczało kilku indiańskich wyrostków. Wzruszył ramionami i byłby pewnie powędrował dalej, gdyby nie uchwycił naraz pośród nieartykułowanych jęków brzmiących z hiszpańska słów.
– Ej, człowieku? – krzyknął. – Potrzebujesz pomocy?
Słysząc znienawidzony język, Indianie oderwali się od zabawy, odwrócili głowy w stronę kapitana. Na ich twarzach pojawił się gniew, że jakiś Hiszpan śmie im przeszkadzać. W porcie z musu tolerowali obcych, tu jednak były ich dzielnice, w głębokim lekceważeniu mieli prawa nadane przybyszom przez kamajokę.
Mimo to de Manjarres nie przestraszył się specjalnie. Z uwagą przyglądał się człowiekowi w klatce, lepiej widocznemu, gdy przestali go zasłaniać Indianie. W poszarpanych szmatach wciąż można jeszcze było doszukać się kształtu mniszej sukni. Zaklął szpetnie i sięgnął po broń. Kreśląc czubkiem miecza niewielkie półkola, ruszył w stronę wyrostków. Ci zaś zbili się w grupkę, ale nie zamierzali odstąpić od klatki. Kije, na długość dłoni obdarte z kory i zaostrzone na końcach, skierowali ku intruzowi.
Jeszcze parę kroków. „Najwyżej kilka sztychów – pomyślał – i spokój, ci, co unikną ostrza, pierzchną ze strachu”.
Nieoczekiwanie zza pleców kapitana doleciały jakieś szczekliwe słowa, z których tylko w intonacji rozpoznał rozkaz. Odwrócił się gwałtownie o ćwierć obrotu, na wszelki wypadek pozostawiając sobie wyrostków w polu widzenia.
Przyodziany w sięgającą kolan białą koszulę unku, przepasaną sznurem z frędzlami w kształcie rozcapierzonej dłoni, na drodze, którą wcześniej przyszedł de Manjarres, teraz stał stary inkaski kapłan o pomarszczonej twarzy i pełnych dużych ozdób wydłużonych płatkach uszu, od których Hiszpanie zwali ich długouchymi. W ręku trzymał krótką laskę, rzeźbioną w węże głowy. Nią właśnie wskazał wyrostkom wyjście z placu. Nawet mrugnięciem powieki nie zareagował, kiedy uzbrojony Hiszpan zrobił krok w jego kierunku. Co myślał, w to kapitan nie potrafił wejrzeć, jednak intencje długouchego były jasne: chciał zapobiec rzezi, skoro się tu pojawił. A długousi rzadko pchali się obcym pod nos, wcześniej Perdo może ze trzy razy miał okazję widzieć indiańskiego kapłana z bliska.
Chłopcy niechętnie odstąpili od klatki z mnichem. Naraz, rzuciwszy sobie porozumiewawcze spojrzenia, rozproszyli się: większość do przeciwnego wyjścia, dwaj najodważniejsi ku zaułkowi, z którego nadszedł de Manjarres, omijając go jednak przezornie o kilka długości miecza. Przebiegający najbliżej rzucił jeszcze parę obelg, z których kapitan wyłowił tylko jedną: „spane huaha”, co w wolnym tłumaczeniu mogło znaczyć „pokraka”. I już ich nie było, tylko kurz wzbity bosymi stopami dowodził, że całe to zdarzenie nie było tylko przywidzeniem. Zniknął też starzec, tak niespodziewanie, jak się wcześniej pojawił.
Pedro wzruszył ramionami i podszedł do klatki z uwięzionym, po drodze podnosząc zgubiony przez jednego z wyrostków kwiat ze srebra wielkości paznokcia. Otarł go z kurzu i piasku, schował do kieszeni.
– Uwolnię cię – sięgnął ręką do skobla omotanego kilkoma sznurami.
– Nie, panie! – rozdarł się mnich, przywierając piersią do prętów klatki. Zaparł się obiema rękami. – Nie rób tego, błagam! Zostaw mnie w spokoju, proszę!
Skonsternowany de Manjarres odstąpił o krok, schował miecz do pochwy. Księża prowadzący misję u pogan słusznie uchodzili za wariatów lub świętych, ten tutaj pewnie był jednym i drugim, niemniej trudno mu było pogodzić się z myślą, że Hiszpan (a takim z mowy i urodzenia wydał mu się siedzący w klatce człowiek) dobrowolnie zgadza się na śmierć czy niewolę.
– Zostaw – powtórzył mnich z ulgą, widząc, jak jego niechciany obrońca odstępuje. – Tutaj przynajmniej przychodzą, panie. Do kościółka, o tam, w tamtym kwartale – szponiastą dłonią wskazał kierunek – pies z kulawą nogą nie zaglądał, samotnie odprawiałem mszę. Tu przychodzą. Prawda, że dziesięciu dręczy, ale jeden słucha. Może któregoś dnia zgodzi się ochrzcić?
De Manjarres pokręcił głową w zdziwieniu.
– Ano, człowieku, jak tam sobie chcesz. Naprawdę niczego ci nie potrzeba?
– Nie, panie, oby tylko było komu głosić Słowo, tyle wystarczy.
Odszedł więc, życzywszy mu zdrowia, z niedowierzaniem kręcąc głową nad tym dziwacznym pomysłem na nawracanie pogan.
* * *
« 1 2 3 4 5 6 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Hidalgos de putas
— Paweł Pluta

Tegoż twórcy

Groch z kapustą
— Michał Foerster

Zrobieni w balona
— Michał Foerster

Mało fantasy, jeszcze mniej historii
— Jakub Gałka

Rozczarowaniem i niesmakiem
— Agnieszka Szady

Wody cierpienia
— Romuald Pawlak

Igraszki z babcią Prawdą Historyczną
— Eryk Remiezowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.