Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 16 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Neal Stephenson
‹Żywe srebro, tom III›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułŻywe srebro, tom III
Tytuł oryginalnyQuicksilver
Data wydania21 października 2005
Autor
PrzekładWojciech Szypuła
Wydawca MAG
CyklCykl Barokowy
ISBN83-7480-006-2
Format352s. 135×205mm
Cena25,—
Gatunekfantastyka
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Żywe srebro, tom III

Esensja.pl
Esensja.pl
Neal Stephenson
« 1 2 3 4 5 »

Neal Stephenson

Żywe srebro, tom III

A teraz doktor Waterhouse stał na prywatnych schodach królewskich – czyli prymitywnym drewnianym podeście, uczepionym stromej ściany z wapiennych bloków, która opadała wprost w nurt Tamizy. Wszystkie budynki pałacowe od strony rzeki wyglądały podobnie, toteż patrząc w dół jej nurtu w oczekiwaniu łodzi, która przywiezie medyków, Daniel miał po lewej ręce długi, nieprzerwany, choć niejednorodny mur, którego monotonię z rzadka przełamywały okna i ozdobne niby-bastiony. Trzysta stóp dalej z muru wystawał drewniany pomost, po którym przechadzało się kilkunastu niezmordowanych przewoźników. Spacerowali sztywno, ospale, jak ludzie, którzy ze wszystkich sił starają się nie zamarznąć na śmierć. Przy pomoście cumowały wyczekujące pasażerów łodzie, ale pora była późna, pogoda paskudna, król umierał i nikt z londyńczyków nie pałał chęcią skorzystania z odwiecznego prawa przechodu przez terytorium pałacu.
Dalej Tamiza zataczała łagodny łuk w prawo, w kierunku Mostu Londyńskiego. Kiedy blade światło dnia nieco przygasło i zapadł szary, popołudniowy półmrok, Daniel dostrzegł łódź odbijającą od „Starego Łabędzia” – gospody ulokowanej przy północnym skraju mostu i obsługującej klientów, którzy woleli nie ryzykować przeprawy przez kipiel pod jego przęsłami. Od tamtej pory łódź mozolnie posuwała się w górę rzeki, aż znalazła się dostatecznie blisko, żeby Daniel, posiłkując się wyjętą z kieszeni lunetą, mógł stwierdzić, że wiezie tylko dwóch pasażerów.
Przypomniała mu się pewna noc tysiąc sześćset siedemdziesiątego roku, kiedy przyjechał do Whitehallu w karecie Pepysa i błąkał się po królewskich ogrodach, udając ich bywalca. Wyobrażał sobie wtedy, że jest bezczelnym romantykiem, teraz jednak na wspomnienie swojej głupoty zgrzytał zębami i dziękował Bogu, że jedynym świadkiem tej farsy była odcięta głowa Cromwella.
Ostatnio spędzał w pałacu sporo czasu. Król rozluźnił nieco swój żelazny uścisk, zaczął pomalutku wypuszczać barkerów i kwakrów z więzień i mianował Daniela kimś w rodzaju nieoficjalnego sekretarza do spraw obłąkanych purytanów. Inaczej mówiąc, uczynił z niego następcę Knotta Bolstrooda, wyznaczając mu zbliżone obowiązki, lecz udzielając znacznie mniejszych prerogatyw. Z dwóch tysięcy komnat w Whitehallu Daniel odwiedził zapewne kilkaset – w każdym razie wystarczająco dużo, by przekonać się, że jest to w istocie brudna, zapuszczona i zapleśniała nora, przypominająca wnętrze umysłu dworzanina i tylko nazwą różniąca się od miejskich ruder. Były tam rozległe obszary, na których niepodzielnie panowały na wpół zdziczałe królewskie spaniele. Chów wsobny osiągnął wśród nich skalę niespotykaną nawet wśród arystokracji, przez co były beznadziejnie głupie nawet jak na standardy spanieli. Jak by nie patrzeć, pałac Whitehall był jednak przede wszystkim domem mieszkalnym dziwacznej i wiekowej rodziny. Daniel zawarł z tą rodziną znajomość znacznie bliższą, niżby człowiek przy zdrowych zmysłach sobie tego życzył. Teraz wyszedł na schody tylko po to, żeby choć na chwilę wymknąć się z sypialni – a nawet z łóżka! – króla i pooddychać powietrzem, które nie cuchnęło monarszymi płynami ustrojowymi.
Po niedługiej chwili dołączył do niego markiz Ravenscar. W poniedziałek, kiedy król zaniemógł, Roger Comstock – najmniej obiecujący ze współstudentów Daniela w Cambridge, któremu jednak najlepiej się w życiu powiodło – przebywał na północy kraju. Nadzorował tam budowę dworku, który Daniel dla niego zaprojektował. Musiał upłynąć dzień lub dwa, zanim dotarła do niego wieść o królewskiej chorobie, a on chyba natychmiast wyruszył do Londynu – był bowiem czwartkowy wieczór. Nie zdjął jeszcze podróżnego ubrania, w którym wyglądał szaro i ponuro jak nigdy przedtem. Prawie purytańsko.
– Witaj, panie.
– Witaj, doktorze Waterhouse.
Po minie Rogera Daniel zorientował się, że Comstock najpierw zajrzał do królewskiej sypialni. Zresztą Roger zaraz rozwiał ewentualne wątpliwości: podkasawszy długie poły płaszcza uklęknął, pochylił się i zwymiotował do Tamizy.
– Przepraszam najmocniej.
– Jak za studenckich czasów.
– Nie miałem pojęcia, że w ludzkim ciele mieści się taka masa płynów i wszelakiej treści!
– Niedługo zobaczysz nowe cuda. – Daniel skinieniem głowy wskazał zbliżającą się łódź.
– Sądząc po wyglądzie Jego Wysokości, lekarze nie próżnowali.
– W rzeczy samej. Dokładają wszelkich starań, aby przyspieszyć odejście króla z tego świata.
– Ależ Danielu! – żachnął się Roger. – Radzę ci, powściągnij język. Nie wszyscy doceniliby twoje poczucie humoru, o ile w ogóle twoje słowa można uznać za jego przejaw.
– Ciekawe, że poruszyłeś sprawę humorów. Wszystko zaczęło się od poniedziałkowego ataku apopleksji. Król ma silny organizm i zapewne sam by wydobrzał, ale tak się złożyło, że w tej samej komnacie znajdował się medyk uzbrojony w komplet lancetów.
– Toż to prawdziwy pech!
– Błysnęło ostrze, medyk znalazł żyłę i król rozstał się z półkwaterkiem albo dwoma życiodajnego humoru. Ponieważ jednak nigdy mu go nie brakowało, przeżył do wtorku, a nawet zachował dość sił, aby we wtorek przepędzić rojących się wokół niego lekarzy i w ten sposób doczekać środy. Niestety, wkrótce potem dostał ataku epilepsji i wszyscy medycy jednocześnie wparowali do sypialni – okopali się bowiem w przedpokojach, spierając się o to, których humorów i ile należy królowi upuścić. Po spędzeniu całej bezsennej nocy i następnego dnia na uczonych debatach, wywiązała się między nimi swoista rywalizacja: kto zaleci najodważniejszą kurację. Kiedy król mimo heroicznych wysiłków stracił wreszcie przytomność i nie mógł się dłużej od nich oganiać, opadli go jak charty zająca. Ten, który utrzymywał, że przyczyną monarszych dolegliwości jest nadmiar krwi, zatopił lancet w lewej żyle szyjnej króla, zanim reszta zdążyła rozpakować torby. Krew trysnęła obficie…
– Widziałem.
– Czekaj, czekaj, to dopiero początek. Medyk, który winą za niemoc króla obarczył nadmiar żółci, stwierdził, że upuszczenie tak znacznej ilości krwi dodatkowo zachwiało równowagą humorów. Z pomocą dwóch krzepkich asystentów posadził króla na łóżku, otworzył mu usta i zaczął łaskotać go po przełyku przeróżnymi piórkami, odłamkami fiszbinów, et caetera. Udało mu się spowodować wymioty. Trzeci lekarz, który do znudzenia powtarzał, że przyczyną wszystkich problemów jest nadmierne stężenie humorów okrężniczych, przetoczył Jego Wysokość na brzuch i wetknął w monarszy odbyt niewiarygodnej długości rurę. Do środka popłynął tajemniczy, wielce kosztowny płyn, na zewnątrz zaś wydostały się…
– Wiem.
– Czwarty z kolei medyk obstawił Karola bańkami, które miały wyssać przez skórę zatruwające króla jady; stąd wzięły się te wielkie krwiaki i okrągłe oparzenia. Tymczasem pierwszy lekarz wpadł w panikę: kuracje pozostałej trójki doprowadziły do sytuacji, w której krwi znów zrobiło się za dużo, ponieważ, jak ci wiadomo, wszystkie humory są ze sobą powiązane. Otworzył więc drugą żyłę szyjną, obiecując, że upuści tylko odrobinę. Ale upuścił całkiem sporo. Pozostali medycy, urażeni jego samowolą, zażądali prawa do powtórzenia swoich kuracji. Tu jednak ja wkroczyłem do akcji i wykorzystując autorytet sekretarza Towarzystwa Królewskiego (niektórzy powiedzieliby pewnie, że go wręcz nadużyłem) zarządziłem pozbawienie króla medyków zamiast humorów i wyrzuciłem ich z sypialni. Grożono mojej reputacji i życiu, ale ostatecznie pozbyłem się konowałów.
– Kiedy przyjechałem do Londynu, doszły mnie słuchy, że król miewa się lepiej.
– Po tym, jak synowie Eskulapa dali mu wreszcie spokój, przez pełne dwadzieścia cztery godziny leżał całkiem nieruchomo. Można było pomyśleć, że zasnął. Jego organizm nie miał dość sił, żeby pozwolić sobie na kolejny atak, co z kolei można było interpretować jako poprawę. Kiedy od czasu do czasu przykładałem schłodzone lusterko do królewskich ust, odbicie monarchy przyćmiewała mgiełka. Dzisiaj około południa król poruszył się i zaczął pojękiwać.
– Doprawdy, trudno mieć pretensje do Jego Wysokości! – zauważył wyniośle Roger.
– Tym niemniej natychmiast doskoczyli doń lekarze, zdiagnozowali gorączkę i podali mu królewską dawkę Elixir Proprietalis LeFebure.
– Co z pewnością ogromnie poprawiło królowi nastrój!
– Tego możemy się tylko domyślać. W każdym razie jego stan się pogorszył, wskutek czego medycy, którzy przepisują proszki i tynktury, stracili łaski króla. Pijawki i czyściciele znów są w natarciu!
– Wobec tego podeprę twój sekretarski autorytet moją reputacją przewodniczącego Towarzystwa. Przekonamy się, jak długo uda nam się powstrzymać medyków od sięgnięcia po lancety.
– Poruszyłeś ciekawą kwestię, Rogerze…
– Znowu robisz tę swoją zadumaną waterhouse’owską minę, Danielu. Obawiam się, że zamiast dosłownego znaczenia twoje słowa niosą jakiś sens ukryty…
– Pomyślałem, że…
– Ratunku! – Roger zamachał rękami, ale przewoźnicy na przystani stali plecami do schodów królewskich i obserwowali zbliżającą się łódź z lekarzami.
– Pamiętasz, jak Enoch Root uzyskiwał z fosfor końskich szczyn? I jak hrabia Upnor wygłupił się, sugerując, że fosfor musi pochodzić z moczu króla?
– Boję się, że zaraz usłyszę jakiś banał, Danielu, o tym, jak to królewska krew, żółć et caetera niczym nie różnią się od twoich humorów. Czy pozwolisz zatem, że zgodziwszy się z tobą, iż republikanizm jest ustrojem nad wyraz sensownym i całkiem nieźle sprawdza się w Holandii, zrezygnuję z dalszego udziału w tej konwersacji?
« 1 2 3 4 5 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Tegoż twórcy

Barok w pigułce
— Kamil Armacki

Read me?
— Daniel Markiewicz

Siła spokoju
— Daniel Markiewicz

Esensja czyta: Grudzień 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Marcin T.P. Łuczyński, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski

Teologia Matrixa
— Michał Foerster

Środek, co rumieńców nabiera
— Michał R. Wiśniewski

Zimny początek
— Eryk Remiezowicz

Rozszyfrować świat
— Eryk Remiezowicz

Techno-thriller
— Janusz A. Urbanowicz

Krótko o książkach: Marzec 2002
— Magda Fabrykowska, Wojciech Gołąbowski, Jarosław Loretz, Eryk Remiezowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.