Zamieszczamy sześć pierwszych rozdziałów powieści Neala Stephensona „Zamieć”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa ISA.
Neal Stephenson
Zamieć
Zamieszczamy sześć pierwszych rozdziałów powieści Neala Stephensona „Zamieć”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa ISA.
Dostarczycielator to elita elit, święta subkategoria. Jest pełen wigoru. Właśnie przygotowuje się do trzeciej misji tego wieczoru. Ma uniform jak czarny aktywowany węgiel, pochłaniający całe światło z powietrza. Gdyby ktoś w niego strzelił, kula odbiłaby się od arachnowłóknistej tkaniny jak strzyżyk od drzwi tarasu – w przeciwieństwie do potu, który wydostaje się na zewnątrz z lekkością wiaterku omiatającego las świeżo potraktowany napalmem. W miejscach, gdzie kościste wyrostki ciała stykają się z materią, uniform wypełnia się tufem cerzożelu: kaszkowatej mazi, chroniącej jak pancerz grubości kilku książek telefonicznych.
Gdy dostał tę pracę, dali mu pistolet. Dostarczycielator nie kasuje gotówki, ale zawsze ktoś może go zaczepić – zapragnąć samochodu albo i towaru. Pistolet jest maleńki, aerodynamiczny i lekki, słowem taki, jaki mógłby należeć do projektanta mody. Strzela mikroskopijnymi lotkami, które przecinają powietrze z szybkością pięciokrotnie przewyższającą prędkość samolotu szpiegowskiego SR-71. Gdy skończy się amunicja, wystarczy podłączyć go do samochodowego gniazda zapalniczki, żywi się bowiem elektrycznością.
Dostarczycielator nigdy nie wyciągnął broni ze złości czy strachu. Posłużył się nią tylko raz, na Wyżynie Gila. Jakimś punkom z Wyżyny, będącej skądinąd całkiem elegancką burbklawą, zachciało się złożyć zamówienie, za które nie mieli zamiaru zapłacić. Myśleli, że zrobią wrażenie na Dostarczycielatorze, machając mu przed nosem kijem baseballowym. Dostarczycielator wyciągnął pistolecik, wymierzył laserowym celownikiem w domorosłego sportowca i wypalił. Odrzut był potężny, jakby broń wybuchła mu w dłoni. Trzecia, środkowa część kija baseballowego zamieniła się w kolumnę płonących trocin, które pofrunęły na wszystkie strony niczym eksplodująca gwiazda. Punk pozostał z uchwytem kija, z którego sączył się mleczny dym, i głupim wyrazem twarzy. Jeśli nie liczyć wstydu, Dostarczycielator nie zostawił mu niczego.
Od tamtej pory trzymał pistolecik w schowku w aucie i polegał na dwóch identycznych mieczach samurajskich, które zawsze były jego ulubioną bronią. Punki z Wyżyny Gila nie bały się pistoletu, dlatego musiał go użyć. Miecze natomiast nie wymagają szczegółowej prezentacji.
Samochód Dostarczycielatora kryje w akumulatorach potencjał energii, jaki wystarczyłby do wyekspediowania funta wieprzowiny w sam środek pasa planetoid. W przeciwieństwie do typowego samochodziku jakiejś laluni i krążowników z przedmieść, maszyna Dostarczycielatora pozbywa się tej energii przez wyzierające od spodu, lśniące, wypolerowane zwieracze. Kiedy Dostarczycielator wciska gaz do dechy, koła nie tracą przyczepności. Ktoś chce wiedzieć dlaczego? Spójrz na swoje gumy. Co widzisz? Nic, bo przylegają do asfaltu czterema łatkami wielkości twojego języka. A maszyna Dostarczycielatora ma wielkie, lepkie opony, przylegające do drogi bieżnikiem wielkości uda bardzo tłustej damy. Dostarczycielator trzyma się twardo drogi, startuje jak rakieta, a zatrzymuje się w ułamku sekundy.
Zapytacie, dlaczego Dostarczycielator jest tak wyposażony? Bo ludzie na nim polegają. Bo stanowi wzór do naśladowania. Tu jest Ameryka. Ludzie robią, co im się, kurwa, żywnie podoba. Dlaczego by nie? Wolno im. Poza tymi mają broń i nikt im, kurwa, nie może stanąć na drodze. W rezultacie gospodarka tego kraju należy do najgorszych. Chcecie wiedzieć dlaczego? Chcecie porozmawiać o bilansie handlowym? Dobra. No więc, kiedyś wydrenażowaliśmy całą naszą technologię do ciepłych krajów, po czym okazało się, że w Boliwii robią lepsze samochody, a w Tadżykistanie lepsze kuchenki mikrofalowe i wszystko sprzedają tutaj. Do tego wyszło na jaw, że nasze zasoby surowcowe możemy wsadzić sobie, sami wiecie gdzie, bo w Hongkongu konstruują statki i sterowce, które za pięć centów przewiozą całą Dakotę Północną do Nowej Zelandii i z powrotem. Jakby tego było mało, niewidzialna ręka rynku zabrała się do tych wszystkich historycznych nierówności i rozsmarowała je po całym globie grubą warstwą zaprawy, którą biedne ludy uznają za luksus. Jednak cztery rzeczy robimy lepiej od innych:
muzykę,
filmy,
mikrokody (oprogramowanie),
błyskawiczny dowóz pizzy.
Dostarczycielator pisał kiedyś programy. Czasem pisze je nawet teraz. Ale gdyby życie było takie jak dawne szkoły powszechne, zarządzane przez dobrodusznych doktorów habilitowanych, na świadectwie Dostarczycielatora widniałaby następująca uwaga: „Hiro jest uczniem bystrym i zdolnym, musi jednak popracować nad umiejętnością współdziałania w grupie”.
Tak więc teraz ma tę swoją pracę. Nie trzeba wykazywać się w niej bystrością ani kreatywnością, nie wymaga też współdziałania w grupie. Obowiązuje tylko jedna zasada: Dostarczycielator staje na wysokości zadania, dowozi pizzę w trzydzieści minut, a jeśli nie, to możesz wziąć ją sobie za darmo, zastrzelić kierowcę, rąbnąć mu samochód, a oprócz tego wytoczyć firmie proces. Dostarczycielator wykonuje tę pracę już sześć miesięcy – całkiem długo jak na jego standardy – i nigdy mu się nie zdarzyło, by jechał z pizzą dłużej niż dwadzieścia jeden minut.
Och, kiedyś ludziska kłócili się o czas dowozu, marnowano na to wiele korporacyjnych roboczogodzin. Stał sobie taki klient w lśniących żółtych drzwiach swojego domu, czerwony na twarzy, spocony od własnych kłamstw, śmierdzący Old Spicem i stresem zawodowym, wymachiwał swoim seiko i rzucał: „Słowo daję, chłopaki, nie znacie się chyba na zegarku!”.
To już nie te czasy. Dowóz pizzy stał się jedną z głównych gałęzi przemysłu. I zarządzania. Ludzie przez cztery lata studiują w CosaNostra Pizza University, żeby się tego nauczyć. Zgłaszają się na egzaminy, nie umiejąc sklecić zdania po angielsku, walą tu z Abchazji, Ruandy, Guanajuato i południa Jersey, a po czterech latach wiedzą o rzeczy zwanej pizzą więcej niż Beduin o piachu. Pizza i jej dowóz stały się problemem naukowym. Problemem, który zbadano, kreśląc wykresy częstotliwości występowania kłótni na schodach i poświęcanego im czasu (podłączając pierwszych dostarczycielatorów do aparatury pomiarowej, która rejestrowała, a potem analizowała postawę i taktykę debatujących stron: histogramy napięcia wokalnego, specyficzne struktury gramatyczne stosowane przez przeciętnego, białego, średnio zarabiającego mieszkańca burbklawy, który wbrew wszelkiej logice dochodził do wniosku, że odbierając pizzę, ma ostatnią szansę, by jak Savonarola zgromić wszystko, co zgniłe i zdegenerowane w otaczającej go rzeczywistości).
Wnioski płynące z tych badań budziły grozę: przeciętny mieszkaniec burbklawy był gotów zrobić wszystko, by dostać pizzę za darmo. Był gotów kłamać, wmawiać sobie, że dzwonił wcześniej niż w rzeczywistości, byle tylko dostać darmowy produkt. Przeciętny mieszkaniec burbklawy uważał, że darmowa pizza należy mu się tak samo, jak prawo do życia, wolności i realizacji własnych dążeń, że jest czymś niezbywalnym, do cholery. Wysyłano do tych ludzi hordy psychologów, dawano im telewizory w prezencie za wypełnienie ankiety, podłączano do wykrywacza kłamstw i EEG, pokazując jednocześnie filmy pornograficzne, wypadki samochodowe i programy z Sammym Davisem, Jr., umieszczano w słodko pachnących pomieszczeniach o fioletoworóżowych ścianach i zadawano im pytania natury etycznej o tak pokrętnym charakterze, że nawet jezuita nie odpowiedziałby na nie, nie popełniając grzechu śmiertelnego.
Analitycy z CosaNostra Pizza University doszli do wniosku, że pragnienie darmowej pizzy leży w naturze ludzkiej, której, jak wiadomo, nic nie jest w stanie zmienić. Postarali się zatem o mały, tani gadżet: sprytopudełko. Obecnie pudełko do pizzy ma plastikowy pancerzyk – pofałdowany, by utrzymać sztywność – a z boku mały wyświetlacz ciekłokrystaliczny, informujący Dostarczycielatora, ile bezcennych, bo grożących załamaniem rynku minut upłynęło od chwili uzyskania przez klienta połączenia z firmą. W środku pudełka są różne chipy i obwody. Pizze – niezbyt pokaźny zapas – spoczywają sobie w komorach za głową Dostarczycielatora. Wraz z uzyskaniem przez klienta połączenia, pizza wsuwa się do sprytopudełka jak obwód scalony w płytę komputera, uruchamiając jednocześnie interfejs współdziałający z systemem pokładowym auta. Adres klienta – przechwycony z numeru telefonu – pakowany jest do pamięci operacyjnej pudła. Stamtąd dostaje się do samochodu, który oblicza i wyświetla optymalną trasę na kolorowym ekranie na przedniej szybie auta – Dostarczycielator nie musi nawet pochylać głowy.
Jeśli po trzydziestu minutach pizza nie trafi do klienta, wiadomość o katastrofie przekazywana jest do centrali Pizzy CosaNostra i dalej, do samego Wujka Enza – sycylijskiego pułkownika Sandersa, Carusa pizzowytwórstwa, wyprostowanego jak struna, wymachującego brzytwą bohatera koszmarów niejednego dostarczycielatora, capo i kluczowej postaci CosaNostra Pizza SA – który po pięciu minutach dzwoni do klienta i rozpływa się w przeprosinach. Następnego dnia Wujek Enzo ląduje na podwórku klienta w odrzutowym helikopterze, przeprasza go jeszcze raz i funduje mu darmową podróż do Włoch – wszystko, co facet musi zrobić, to podpisać stertę komunikatów, które zrobią z niego osobę publiczną i rzecznika Pizzy CosaNostra i, ogólnie rzecz biorąc, zakończą jego życie prywatne w dotychczasowej postaci. Facetowi pozostanie wrażenie, że w jakiś sposób jest winien mafii przysługę.