Zapraszamy do lektury drugiego tomu powieści „Ustrój świata” Neala Stephensona. Książka, będąca częścią „Cyklu barokowego” ukazała się nakładem wydawnictwa MAG.
Neal Stephenson
Ustrój świata, tom II
Zapraszamy do lektury drugiego tomu powieści „Ustrój świata” Neala Stephensona. Książka, będąca częścią „Cyklu barokowego” ukazała się nakładem wydawnictwa MAG.
Neal Stephenson
‹Ustrój świata, tom II›
Hanower
18 (w Europie kontynentalnej) lub 7 (w Anglii) czerwca 1714
Nie użalajcie się nade mną. Nareszcie zaspokoję ciekawość, poznam sekret spraw, których nawet Leibniz nie umiał mi wytłumaczyć. Zrozumiem naturę przestrzeni, nieskończoności, bytu i nicości…
— Zofia Charlotta, królowa Prus, na łożu śmierci w wieku trzydziestu sześciu lat
– Dawno, dawno temu żyła sobie uboga sierotka dwojga imion: Wilhelmina Karolina. Albo, w skrócie, po prostu Karolina. Jej ojciec – człowiek mądry, choć nieco ekscentryczny – zmarł w młodym wieku na ospę, zostawiając matkę Karoliny zdaną na łaskę jego syna z pierwszego małżeństwa. Syn nie odziedziczył jednak po ojcu ani mądrości, ani ciepłych uczuć do pięknej wdowy. Widząc w niej złą macochę, a w małej Karolinie przyszłą rywalkę, wygnał je z domu. Matka porwała córeczkę w ramiona i uciekła do chatki stojącej w gęstym lesie. Przez lata wiodły żywot wagabundów, przemieszkując czasem w domach krewnych, którym fortuna sprzyjała bardziej. W końcu jednak zasoby rodzinnego współczucia wyczerpały się i matce nie pozostało nic innego, jak wyjść za mąż za pierwszego z brzegu zalotnika: dzikusa, który w dzieciństwie często był bity po główce. Nie interesował się ani nową żoną, ani tym bardziej małą Karoliną i skazał je na życie z okruchów ze swojego stołu, nie kryjąc się wcale z uczuciem, jakim darzył złą, głupią i okrutną metresę. Minął jakiś czas. Ojczym i jego kochanka pomarli na ospę. Wkrótce potem odeszła także matka Karoliny, zostawiając dziewczynkę samotną i bez grosza. Karolina odziedziczyła po matce tylko jedno, coś, czego nie mogła odebrać jej choroba ani złodzieje: tytuł księżniczki. Gdyby nie ten spadek, rychło skończyłaby w przytułku dla ubogich, zakonie albo jeszcze gorszym przybytku. Ponieważ jednak była – tak jak przedtem jej matka – księżniczką, dwaj bystrzy ludzie wywieźli ją do pałacu w dalekim mieście, gdzie mądra i piękna młoda królowa, Zofia Charlotta, wzięła ją pod swoje opiekuńcze skrzydła, aby na niczym jej nie zbywało. Z darów, jakimi na przestrzeni lat obsypywano Karolinę, dwa ceniła sobie najwyżej. Pierwszym była Miłość – Zofia Charlotta stała się dla niej zarówno starszą siostrą, jak i kochającą drugą matką. Drugim stała się Wiedza, w pałacu znajdowała się bowiem ogromna biblioteka, do której klucz ofiarował Karolinie jeden z owych dwóch bystrych mężczyzn, uczony doktor, nauczyciel i doradca królowej. Każdą wolną chwilę spędzała w tej bibliotece, robiąc to, co lubiła najbardziej: czytając książki. Wiele lat później, kiedy wyrosła na dojrzałą kobietę i zaczęła rodzić własne dzieci, miała zapytać doktora, skąd wiedział, że klucz do biblioteki będzie takim wspaniałym prezentem. Doktor odparł: „Ja również straciłem w dzieciństwie ojca, który, podobnie jak ojciec Waszej Wysokości, był człowiekiem oczytanym. Poznałem go jednak w późniejszym czasie – i poczułem jego obecność w moim życiu – właśnie dzięki książkom, które po sobie zostawił”.
W tym miejscu Henrietta Braithwaite zawiesiła głos i uformowała brwi w gustowny, dworski marsik na czole. Jej palec wykreślił krętą ścieżkę po terytorium ostatniego akapitu, jak pysk świni ryjącej w poszukiwaniu trufli.
– Do tego momentu wszystko pięknie, Wasza Królewska Mość, historia jednak gmatwa się, gdy pojawia się doktor i Wasza Wysokość zaczyna zmieniać czasy w narracji, a także przemawiać jego głosem… Zresztą, proszę mi łaskawie wyjaśnić, skąd doktor wziął się w bajce? Wcześniej mamy pałace, macochy, chatki w lesie – wszystko pasuje. Ale doktor?
– Es ist ja ein Märchen…
– Wasza Wysokość będzie łaskawa mówić po angielsku.
– To naprawdę jest bajka, ale nie przestaje przy tym być moją historią – odparła Wilhelmina Karolina, księżniczka Brandenburgii-Ansbach. – A w mojej historii doktor być musi i basta.
Wyjrzała przez okno. Lekcja angielskiego odbywała się w Leine Schloß, w komnacie, której okna wychodziły nie na rzekę, lecz przeciwną – na mały brukowany dziedziniec, dalej łączący się z ruchliwą hanowerską ulicą. Leibniz mieszkał dosłownie dwa, trzy domy dalej, tak że gdyby wykrzyknęła przez okno jakieś filozoficzne pytanie, prawie mogłaby oczekiwać odpowiedzi.
– W następnym rozdziale znajdzie się znacznie więcej postaci i wydarzeń, dla których zwykle nie ma miejsca w bajkach – mówiła dalej po krótkiej przerwie, jakiej potrzebowała, by ustawić angielskie słowa we właściwym porządku. – Albowiem opowieść spisana przeze mnie na stronicach, które trzymasz w tej chwili w dłoniach, kończy się na razie w chwili śmierci Zofii Charlotty. Śmierci z rąk pruskich trucicieli, jak powiedzieliby niektórzy.
Pani Braithwaite poświęciła wszystkie siły heroicznemu zadaniu, jakim było ukrycie przerażenia i obrzydzenia faktem, że księżniczka Karolina głośno wypowiedziała tę myśl. Nie dlatego, że darzyła szczególną miłością dworzan, od których roiło się w Charlottenburgu; pani Braithwaite, Angielka i żona angielskiego wiga, byłaby gotowa wziąć stronę Zofii Charlotty w dowolnej debacie (pod warunkiem, że wystarczyłoby jej odwagi, aby w ogóle zająć jakieś stanowisko). Martwiła ją natomiast bezpośredniość Karoliny – lecz przywilej mówienia bez ogródek tego, co się myśli, i nieponoszenia konsekwencji swoich słów był przyrodzonym prawem każdej księżniczki.
– W rzeczy samej, od owego przykrego dnia upłynęło dziewięć długich, obfitujących w wydarzenia lat – przyznała pani Braithwaite. – Wystarczyłoby jednak zmienić pojedyncze słowa, aby dla przeciętnego czytelnika rzecz cała nadal brzmiała jak bajka. Doktor mógłby zostać czarownikiem, stara elektorka mądrą królową… W Anglii nikt nie miałby nic przeciwko takim zmianom!
– Nikt poza jakobitami, którym zależy na śmierci Zofii.
Ta wypowiedź przypominała trochę podstawienie nogi pani Braithwaite, gdy ta na paluszkach, z podkasaną spódnicą, usiłuje przejść usłanym odchodami zaułkiem. Angielka straciła rezon i poróżowiała na twarzy, nie poddała się jednak. Tak jak wszyscy w Hanowerze, nie wyłączając małżonka Karoliny, była ucieleśnieniem wdzięku i godności.
– Postaci i wydarzenia przewijające się przez ostatnie dziewięć lat życia Waszej Wysokości – dzielny, przystojny młody książę, długa wojna ze złym królem, utracone królestwo za morzem, które zgodnie z prawem należy się Waszej Wysokości, a tymczasem przysyła emisariuszy…
– Nie tylko emisariuszy – zauważyła Karolina. – Także inne pracowite persony, zgoła nieprzystające do bajki.
Pani Henrietta Braithwaite, dame du palais Karoliny i jej nauczycielka angielskiego, była również oficjalną metresą jej męża. Karolinie zupełnie nie przeszkadzało, że jej „dzielny, młody książę” uprawia regularnie seks z żoną Anglika, w dodatku osobnika o mocno podejrzanej proweniencji. Wprost przeciwnie – seks z księciem elektorem Jerzym Augustem częściej wprawdzie bywał przeżyciem w miarę przyjemnym niż zwyczajnie przykrym i bolesnym, ale zazwyczaj kojarzył się z obcinaniem paznokci: przypominał narzucony przez higienę obowiązek, który po setnym powtórzeniu nie budzi już żadnych emocji. Na razie wyniknęło z niego czworo dzieci (jeden książę i trzy księżniczki), a będzie ich zapewne więcej, jeśli tylko Jerzy August nie wleje całego zapasu nasienia w łono Henrietty. Jej przybycie na dwór hanowerski przed dwoma laty i błyskawiczny awans do godności maîtresse en titre Młodego Hanowerskiego Wojaka (jak nazywali męża Karoliny brytyjscy wigowie) zwolniły Karolinę z jednego z mniej fascynujących obowiązków żony i księżniczki, dając jej więcej czasu na sen w nocy i czytanie za dnia. Dlatego też w uczuciach łączących ją z Henriettą nie było miejsca na urazy i żale.
Tyle że o stosunkach między kobietą, która jest księżniczką, i kobietą, która nią nie jest, nie decydowały uczucia i myśli tej pierwszej, lecz określone rytuały, mające zapewnić stabilne funkcjonowanie dworu i, co za tym idzie, całego świeckiego uniwersum. Dlatego właśnie Karolina – poślubiona przed Bogiem Jerzemu Augustowi, a obdarowana przez matkę niewiarygodną, bezcenną zdolnością produkowania nowych książąt i księżniczek – wobec kobiet pokroju Henrietty Braithwaite zajmowała podobną pozycję, jak Hera wobec utytłanej w kozich bobkach pastereczki, której zdarzyło się ostatnio tarzać z Zeusem w koniczynie. Oczekiwano od niej, że od czasu do czasu będzie przypominała pani Braithwaite o jej niższym statusie, pani Braithwaite zaś powinna przyjmować jej uwagi z należytą pokorą i uległością. Nie miała zresztą innego wyjścia, biorąc pod uwagę, że wnuki Karoliny miały rządzić Imperium Brytyjskim, a przyszli Braithwaite’owie byli skazani na przegrywanie w karty i zapijanie się dżinem na śmierć w zagrzybionych londyńskich spelunkach.
– Z największą przyjemnością przeczytam następny rozdział bajki Waszej Królewskiej Mości – zapowiedziała pani Braithwaite. – Tu, na dworze, często powtarza się historię o tym, jak dwa lata po ślubie Wasza Wysokość zachorowała na ospę. Wówczas Jego Królewska Mość Jerzy August przegnał precz medyków i ryzykując własne życie, czuwał przy łożu Waszej Wysokości, trzymając za rękę.
– Rzeczywiście, tak było. Jerzy nie opuszczał mnie, dopóki nie wydobrzałam.