Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 3 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Feliks W. Kres
‹Klejnot i wachlarz›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułKlejnot i wachlarz
Data wydania28 listopada 2003
Autor
Wydawca MAG
CyklPiekło i szpada
ISBN83-89004-54-2
Cena29,90
Gatunekfantastyka
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Klejnot i wachlarz – fragmenty

Esensja.pl
Esensja.pl
Feliks W. Kres
« 1 2 3

Feliks W. Kres

Klejnot i wachlarz – fragmenty

Fragment 3
Po dwóch dniach słabego mrozu przyszła odwilż – szara i brudna, listopadowa. Zeszklona cienką warstwą lodu kałuża kryła w głębi zimne błoto, które rozbryznęło się na wszystkie strony, grzmotnięte kulą działową. Pocisk ów, kilkakrotnie już odbity od ziemi, nie miał wielkiego impetu, ale wciąż mógł zgruchotać nogi i Del Wares, od stóp po samą głowę zbryzgany lodowatym błockiem, mógł sobie szczerze winszować, że skończyło się na takiej przykrości. Bitewne pole dla każdego było niczym fantowa loteria, ale wygrywał ten, kto wyciągnął pustą karteczkę. W olbrzymiej bibliotece baronowej Sa Tuel – bo we własnej takich książek nie trzymał – Del Wares wyszukał był kiedyś rzecz o wielkich wodzach-bohaterach. Ludzie ci wiedli jazdę aż do samych linii wrogiej infanterii, wołając przy tym gromko: ”Chłopcy, a równo! Sprostamy!„.
Kto był takim wodzem – ten na pewno nie był wodzem wielkim. Nie zdążył. Osiemdziesiąt muszkietów pierwszej linii wymierzonych w generalski kapelusz rozstrzygało o jego karierze i dalszy jej ciąg miał już miejsce tylko w bibliotece baronowej Sa Tuel, na kartach pięknie oprawionej księgi.
Ale za to jakimż kochankiem był ów wspomniany generał!… W książce wszystko było z pieczołowitością przedstawione. Czytając, wzruszony Del Wares aż dwa razy musiał strząsnąć łzę, choć przeczytał tylko przedostatni rozdział.
Zgarnąwszy błoto z kapelusza, Del Wares rozejrzał się dokoła, bo na chwilę stracił orientację. Celem jego szarży przez rozmiękłe pole był wysoki przydrożny krzyż, widoczny w odległości jakichś czterystu kroków. Spod tego właśnie krzyża wysłano go po wieści; teraz z wieściami już wracał.
Ślamazarna, a przez to niepotrzebnie krwawa, bez żadnego planu prowadzona bitwa, nie tyle miała się ku rozstrzygnięciu, co dogorywała. Obrzuciwszy spojrzeniem dalekie, uwikłane w bój regimenty, Del Wares pomyślał o armatniej kuli, którą wygrał na wojennej loterii, kuli która tylko obrzuciła go błotem, jakby mówiąc: „Przecież to nie twoja batalia, ty tu nie należysz! Zmykaj stąd szybko, ale już!”. I Del Wares posłuchał, bo owej loterii wojennej nienawidził jak niczego na świecie. Dobrze mu się kiedyś porucznikowało, ale tylko do czasu, aż posłany został na wojnę. To nie była zabawa dla normalnych ludzi… Z pistoletem i szpadą w ręku Del Wares gotów był stawić się samemu diabłu – lecz pole bitwy, miejsce, na którym rządził jedynie los, po prostu go przerażało. Nie miał tam wpływu na nic; ot, nadlatywała skądś kula, wystrzelona przez kanoniera, który ani go znał, ani nawet widział, i uderzała w kałużę, ale równie dobrze mogła trafić w łeb. Żaden niegłupi i naprawdę dzielny człowiek, żywiący zaufanie do własnych umiejętności, nie mógł zgodzić się na bycie zwykłym kręglem, który albo się przewróci, albo nie.
Loteria… Temu kula, a tamtemu granat. Pikinierzy losowali kirasjerów, główna zaś nagroda przypadała niepozornym, byle jak odzianym, poczerniałym od dymu kanonierom z wyciorami i szuflami prochowymi w dłoniach: fant nad fanty, szeroka ława rajtarów z pistoletami w rękach, wychodząca zza zagajnika, idąca na skrzydło i płytkie zaplecze szyku. Potężne działa, druzgoczące granatami jakieś bezradne pułki (ci to dopiero wygrali…) tkwiące w błocie tysiąc kroków dalej, nic nie mogły wskórać przeciw lekkiej jeździe, bo nie ku niej miały obrócone paszcze. Wrzaski artylerzystów; pistoletowa palba; krew na lawetach ich wiernego, tak wspaniałego i groźnego, lecz nie mogącego ich bronić w bezpośrednim boju oręża.
Losowanie… Dla tego regimentu szwoleżerów – trzask składanych na forkietach muszkietowych rur. Prawie dwie setki ludzi posłanych dokądś przez kogoś. Nie mogących odnaleźć celu, biegnących wzdłuż długiej, niekończącej się chyba linii muszkieterów. Prawdziwie ognista jazda – bo biegnąc zapalała tę linię; z hukiem rozwijała się i gasła wstęga ognia, cały czas towarzysząc szwoleżerom, jakby rozciągnięty w galopie regiment wlókł za sobą i z boku gruby czerwony sznur, a może raczej podpalony lont, buchający trzaskiem, łoskotem, ogniem i brudnym dymem. Rozstrzelany do ostatka regiment; dwustu jeźdźców, którzy zginęli, a nie zabili nikogo. Dwie setki groteskowo pokaleczonych trupów na dwóch setkach zabitych koni. Groteskowo pokaleczonych – bo wszyscy trafieni tak samo, z podruzgotanymi prawymi rękami, wywalonymi z czaszki na wierzch prawymi oczami, dziurami w prawych bokach, zgniecionymi przez kule prawymi kolanami. Dwie setki postrzelonych w prawe boki koni.
Pchane wiatrem dymy przemieszczały się z zachodu na wschód, od największych działowych baterii na wzniesieniach i czworoboków piechoty, ku niżej położonej równinie, gdzie nie rodziły się dymy, bo był to teren dla jazdy. Coś się tam kotłowało, z rzednących i porozrywanych już dymów wypadały jakieś oddziały, większe grupy i grupki rozproszonych jeźdźców – lecz Del Wares nie wiedział, kto tam kogo sobie wylosował. Jako piechur – bo nim uciekł od wojska i wojny, służył przecież w piechocie – nie poważał kawalerzystów, dobrze wiedząc, że ich zgiełkliwe utarczki nie rozstrzygną dobrze prowadzonej bitwy. Toteż niewiele uwagi poświęcił był przed chwilą skrwawionej równinie jazdy, bo akurat tyle ile trzeba, by obejrzeć militarną nowinkę. W wojskowych kręgach Zjednoczonych Królestw powiadano sobie już od paru lat, że w prowincji Valaquet kawaleria odeszła od karakolu, preferując prowadzony cwałem atak na białą broń. Pan hrabia Se Rhame Sar – bo to jemu przypisywano wdrożenie nowej taktyki – był dość doświadczonym generałem, by opracować podręcznik do nowych metod walki; był zarazem człowiekiem dość młodym, by nie zeżarła go jeszcze właściwa wodzom-weteranom rutyna. Del Wares nie znał się na kawalerii, ale w głębi duszy uważał, że robienie z niej kiepsko uzbrojonej, bo w same pistolety piechoty – a do tego przecież sprowadzał się karakol – to dziwaczne, zastarzałe nieporozumienie. Pędzący z pałaszami w dłoniach jeźdźcy wydawali mu się znacznie groźniejsi. Wymuszali na piechocie szybszy, i dlatego mało celny ogień. Łamali szyki samą masą i impetem.
Miał przed chwilą okazję przyjrzeć się nowej taktyce. Lecz z daleka to był tylko chaos. Prawdę rzekłszy, z bliska chyba też.
Krzyż stał niedaleko. W niewielkiej odległości pełniły wartę dwa strojne, dobrze wymusztrowane regimenty, konny i pieszy. Wokół samego krzyża zebrało się najświetniejsze towarzystwo Valaquet: mieniły się wszystkimi kolorami suknie kobiet i kaftany bądź mundury mężczyzn, migotały klejnoty, szeleściły koronki i drżały na wietrze pióropusze. Unurzany w błocie, zdyszany biegiem człowiek nie pasował tu tak dalece, że jego przybycie wywołało niepohamowany wybuch śmiechu. Śmiech potężniał, bo coraz więcej twarzy zwracało się ku osobliwemu zjawisku; Del Wares dotarł do samego krzyża otoczony hałasem, któremu nie sprostaliby oglądani przed chwilą muszkieterzy.
I przyszła mu do głowy pewna myśl.
– Mój Boże, jak pan wyglądasz? Ale gdzie masz konia? – z troską w głosie zapytała czterdziestoletnia, wciąż bardzo piękna brunetka, w której oczach jednak nie było żadnej troski, a przeciwnie, bezlitosna zapowiedź odwetu. „Ośmieszasz mię pan” – wydawała się mówić. – „No to teraz poczekaj!…” – Co się stało, niech pan szybko mówi?
Śmiechy przygasły.
– Posłała mię pani po wieści – rzekł zdyszany Del Wares – lecz niestety ich nie zdobyłem.
– Ale dlaczego?…
– Bo trzysta bądź czterysta kroków stąd – rzekł z bolesną miną Del Wares, lubując się w duchu mocą trucizny, którą właśnie umiejętnie zadawał – upadł granat armatni, koń mój spłoszył się i zrzucił mnie na ziemię. Zacne zwierzę powinno gdzieś tu biegać, czy ktoś może widział?…
– Rzeczywiście, jakieś zwierzę bez jeźdźca pobiegło w tamtą stronę – powiedział młody pułkownik stojących nieopodal w szyku szwoleżerów. – Lecz to było godzinę temu…
W ciągu tej godziny Del Wares pieszo dotarł gdzie trzeba, zasięgnął wieści, zlustrował pole bitwy i wrócił. Konia sam przepędził, bo wiedział, że jego Walet bez trudu trafi do stajni, którą miał za swoją od miesiąca, a nie chciał narażać dzielnego czworonoga dla zachcianek towarzystwa spod krzyża. Teraz potrząsnął głową i powiedział:
– Skoro strzelano do mnie, to sam pan rozumiesz, że leżałem na ziemi by nie zostać trafionym.
– Ale… przez godzinę?
– Mówię panu przecież, że strzelano do mnie!
– Czterysta kroków stąd? Przecież tutaj kule już nie dolatują, widziałeś pan najwyżej ostatni rykoszet… I gdy tak leżałeś, znów strzelano?
– Tak jest. Strzelono jeszcze raz i muszę panu powiedzieć, że o wiele bliżej.
Piękna brunetka w jasnobrązowej sukni przybranej błękitnymi koronkami zacisnęła usta i poczerwieniała na policzkach tak bardzo, że zachodziła obawa, iz dozna ataku apopleksji. Zdezorientowany pułkownik, w haftowanej złotem kurtce kawalerzysty, mimowolnie obejrzał się na towarzystwo, jakby pytał o radę, ale dostrzegł tylko nabrzmiałe powściąganą wesołością twarze. Kilka kobiet wręcz chichotało.
– Nie masz więc pan wieści, bo leżałeś przez godzinę w bruździe?…
Uradowany Del Wares już nie tylko w oczach, ale i w głosie mówiącej znalazł obietnicę najwymyślniejszej zemsty.
– Można by tak powiedzieć. Ale jednak…
Kilka osób nie wytrzymało i parsknęło śmiechem, dając hasło do ogólnej wesołości. Upaprany błotem Del Wares, dumnie wsparty pod boki, ze zmarszczoną brwią, liczył w myślach zgromadzony kapitał. Nienawistne obligacje wystawionej na pośmiewisko kochanki – to raz. Otwarty kredyt życzliwości u mężczyzn, którzy zadekowani na tyłach pod krzyżem wychodzili w zestawieniu z nim na bohaterów – dwa. I weksel na okaziciela, a raczej okazicielkę… Przecież jakaś ciepła i wrażliwa dusza na pewno w tej chwili cierpiała, widząc pięknego mężczyznę, który dzielnie podjął się trudnego zadania, lecz niestety nie sprostał mu i został bezlitośnie wyszydzony… Przez tych, którzy niczego nawet nie spróbowali.
Rozejrzawszy się dyskretnie po twarzach kobiet, Del Wares zapisał sobie w myślach, że wysoka dziewczyna o wielkich, wilgotnych oczach sarny nie śmieje się razem z innymi, a przeciwnie, z wyraźną przykrością przygryza dolną wargę. Zerknęła nań ukradkiem i zmieszała się napotkawszy badawcze spojrzenie. Del Wares skłonił się prawie niedostrzegalnie, ale tak jakby mówił: „Pani coś wie… i ja też coś wiem”.
Dziewczyna zarumieniła się nieznacznie.
„Otóż to, moja piękna Atheves” – rzekł sobie w myślach Del Wares. – „Ta najwyżej osiemnastoletnia łania chętnie zajmie miejsce podstarzałej klępy, którą pani jesteś… I zobaczymy co wtedy. Nie wie pani? A ja świetnie wiem.”
Zwróciwszy oczy ku czarnowłosej kobiecie, która śmiała się z innymi, choć robiła to z wyraźnym przymusem, Del Wares mrugnął okiem i był pewien, że stara intrygantka nie przeoczyła tego. Przestała się śmiać, a w zamian patrzyła wyczekująco, jakby pytała, co to miało znaczyć.
Znaczyło: „dziękuję pani, przecież właśnie o to mi chodziło!”. I chyba się domyśliła.
– Więc nie wie pan nawet, czy długo to jeszcze potrwa? – zapytała ostro, ucinając śmiechy.
– Nie, niestety nie wiem.
– W takim razie uważam, że dalsze czekanie mija się z celem – powiedziała pani Atheves, zwracając się do otaczających ją osób. – Panie pułkowniku, zechce pan na czele swych żołnierzy zadbać o nasze bezpieczeństwo w czasie drogi powrotnej?
– Po to tutaj jestem i po nic innego, pani – odparł z ukłonem szwoleżer.
– Dziękuję; jesteś pan niezawodny. Jedźmy już.
Posłano po karety i konie. W zamieszaniu, gdy kobiety dbały tylko o suknie, by nie nurzały się w resztkach śniegu i błocie, a konni mężczyźni zajmowali bojowe stanowiska przy drzwiczkach wybranych karet, nikt już nie zwracał uwagi na samotnie stojącego człowieka w pobrudzonej i mokrej szacie. Wczoraj uśmiechano się doń, wyprzedzano w ukłonie, podchodzono tylko po to, by wszcząć rozmowę o niczym, bo był to ktoś, kogo jedno słowo mogło wiele sprawić u wszechwładnej pani Atheves. Dzisiaj ten sam człowiek wypadł z łask, co dla biegłych w półsłówkach i znaczących spojrzeniach dworaków było tak oczywiste, jakby zostało ogłoszone wprost.
Gdy większość karet stała już na drodze, a pierwsze ruszały śladem gwardyjskiego regimentu piechoty, do stojącego pod krzyżem szlachcica zbliżył się młody giermek, prowadzący konia za uzdę.
– Nakazano mi, bym pożyczył panu wierzchowca, kawalerze.
Del Wares uważnie popatrzył na młodzieńca.
– Dziękuję, lecz pan co zrobisz? Chyba nie pójdziesz pieszo?
– O nie… Siadę do karety z osobą, której towarzyszę.
Del Wares udał głupiego.
– Podziękuj więc tej osobie, jest to bowiem szlachcic, jakich niewielu zostało – powiedział świetnie wiedząc, że chodzi o szlachciankę, nie szlachcica. – Nie powinienem jednak korzystać z uprzejmości kogoś, kogo nie znam. Czy dowiem się nazwiska, bym mógł osobiście podziękować?
– Zapytam.
– Panu zaś dziękuję już teraz.
Uchyliwszy kapelusza, Del Wares wziął cugle z rąk młodzieńca (niewątpliwie młodzian był szlachcicem; w Valaquet starannie przestrzegano form i giermkiem szlachetnie urodzonej damy na pewno nie został ktoś z niepewnym pochodzeniem), poklepał zwierzę po szyi, po czym wskoczył na siodło. Z wysokości końskiego grzbietu popatrzył jeszcze na odległą równinę, ku kórej spływały dymy, na kurhan z baterią artylerii, wykroty, między którymi z trudem manewrowała piechota – całą tę awanturę, której wynik obchodził wszystkich, ale przebieg nikogo.
koniec
« 1 2 3
1 października 2003

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Uśpiwszy demona
— Wojciech Gołąbowski

Klejnot i wachlarz
— Feliks W. Kres

Tegoż twórcy

Tryby historii
— Beatrycze Nowicka

Górska kraina deszczu, niepowodzeń, sępów i złych kobiet
— Beatrycze Nowicka

Gdzie uczciwość to grzech śmiertelny
— Beatrycze Nowicka

Pod niebem Szereru
— Beatrycze Nowicka

Esensja czyta: Sierpień 2014
— Miłosz Cybowski, Konrad Wągrowski, Joanna Kapica-Curzytek, Jacek Jaciubek, Daniel Markiewicz

Historia z dawna zapowiadana
— Jakub Gałka

Biegający po górach babochłop
— Miłosz Cybowski

Morskie opowieści o ciekawszej treści
— Miłosz Cybowski

Baba-herod, czyli jeszcze raz to samo proszę
— Jakub Gałka

Piraci na stałym lądzie
— Jakub Gałka

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.