Prace nad „Tajemnicą Edwina Drooda” zostały przerwane w 1870 roku przez nagłą śmierć Charlesa Dickensa, który nie wykonał żadnych notatek dotyczących rozwoju fabuły. Pozostawił tym samym otwartą furtkę dla swoich następców. Dziś polski czytelnik może się wreszcie przekonać, dlaczego powieść ta wywołała swego czasu ogromne poruszenie.
Inspirująca tajemnica
[Charles Dickens „Tajemnica Edwina Drooda” - recenzja]
Prace nad „Tajemnicą Edwina Drooda” zostały przerwane w 1870 roku przez nagłą śmierć Charlesa Dickensa, który nie wykonał żadnych notatek dotyczących rozwoju fabuły. Pozostawił tym samym otwartą furtkę dla swoich następców. Dziś polski czytelnik może się wreszcie przekonać, dlaczego powieść ta wywołała swego czasu ogromne poruszenie.
Charles Dickens
‹Tajemnica Edwina Drooda›
Pod koniec życia Dickens, zainspirowany po części przez swego przyjaciela Wilkiego Collinsa, postanowił zmierzyć się z zadaniem, jakiego wcześniej przed sobą nie stawiał: napisać powieść detektywistyczną (lub, jak kto woli, kryminalną). Użył do tego niezbędnych narzędzi: tajemnicy, mrocznego klimatu, morderstwa, porozrzucanych tu i ówdzie tropów sugerujących coś lub mylących czytelników. Należy pamiętać, że w owym czasie (lata 60. XIX wieku) gatunek zwany dziś kryminałem dopiero szukał odpowiednich środków wyrazu, słynne „Zabójstwo przy Rue Morge” Poego ukazało się wprawdzie niemal trzy dekady wcześniej, ale pierwsze utwory Conan Doyle`a z Sherlockiem Holmesem dopiero w dwadzieścia lat później. Gatunek nie był więc w pełni ukształtowany, gdy Dickens zabrał się za „Tajemnicę…”.
Wyraźnie czuć, że powieść jest niepełna, nawet w początkowych rozdziałach, które ukazywały się drukiem jeszcze za życia autora – tak jakby książka nie przeszła solidnej redakcji i w ostatecznej, poprawionej wersji mogłaby wyglądać inaczej. Niektóre akapity są zbędne, dygresje niezbyt czytelne, opisy rozwlekłe. Wskutek tego poziom książki jest nierówny: Dickens zawsze używał wtrętów niemających czasem wiele wspólnego z osią fabularną, można to lubić lub nie, ale tu czasem te elementy są zwyczajnie nietrafione. Do tego męczą egzaltowane, rozbudowane dialogi, które najczęściej służą ukazaniu nienagannych manier bohaterów (wszyscy prześcigają się w prawieniu sobie komplementów), a nie rozwinięciu akcji. Szczytem pretensjonalnego stylu, pełnego pokrętnych, wielokrotnie złożonych zdań jest rozdział pod tytułem „Ptaszki w krzaczkach” oraz dwustronicowy opis „zaiste cudownego kredensu” – dwa doskonałe przykłady na to, jaki sposób pisania zachwycał XIX-wiecznych odbiorców, a dzisiaj powoduje przede wszystkim znużenie. Gdy się pojawia charakterystyczny dickensowski humor, książka od razu wchodzi na wyższy poziom, ponieważ to właśnie humor, połączony z niezwykłym rozmachem przy tworzeniu postaci, to jeden z najważniejszych wyróżników stylu angielskiego klasyka. W tym fragmentach powieść zyskuje najwięcej.
Dickens miał rzadką umiejętność opisywania rzeczywistości z ciepłą, dobroduszną ironią, a przy tym posiadał niezwykły talent do budowania charakterystycznych, barwnych postaci jak kamieniarz Durdles czy burmistrz Sapsea. Czytając jego książki trzeba jednak pogodzić się z tym, że postaci płci żeńskiej są zawsze płochliwe, eteryczne, zagubione, niewinne, zależne od mężczyzn, piękne, pożądane, a przy tym, co nie mniej ważne, „dochodzą do wniosków z pominięciem żmudnego procesu myślowego”. Róża Bud, której serce staje się kością niezgody w „Tajemnicy…”, również należy do tego grona. Nadmienić trzeba, że zdecydowana większość bohaterów to w gruncie rzeczy karykatury, a nie ludzie z krwi i kości. Ich przywary lub cnoty są podkreślane nieustannie z taką mocą, że trudno uwierzyć, by kiedykolwiek podobni ludzie chodzili po ziemi. Nieustanne porywy serca, popadanie w histerię, pełne emfazy okrzyki, omdlenia, mówienie do siebie, powtarzanie w kółko tych samych myśli – to wszystko składa się na konwencję, w której tworzył Dickens i należy się z tym pogodzić.
Nazwanie „Tajemnicy Edwina Drooda” kryminałem wyrządza jej moim zdaniem niezamierzoną krzywdę, ponieważ sugeruje rozwiązania charakterystyczne dla tego gatunku, które tu jednak nie występują. Ostatnia powieść Dickensa jest przede wszystkim dość klasycznym romansem. Fabuła nie jest specjalnie skomplikowana, a w połączeniu z pretensjonalnymi dialogami tworzy momentami okropną całość. Akcja rozwija się w wyjątkowo żółwim tempie. Przez dobrze ponad sto stron poznajemy poszczególnych bohaterów, stykając się z nimi w sytuacjach dla nich codziennych, co jest dla Dickensa typowe. Zagadkę kryminalną można określić jednym zdaniem: albo go zabili, albo uciekł (i nie ma w tym krzty ironii). Powieść Dickensa nie ma w sobie nic z powieści detektywistycznych; rozważania, co się stało służą tu raczej ukazaniu różnych wymiarów ludzkiej osobowości. Powód całej sprawy wydaje się zupełnie błahy, ot dwa młode koguciki kłócą się o piękną pannę. Sprawa sporu między Neville`em Landlessem a Edwinem Droodem zostaje z nie do końca jasnych przyczyn rozdmuchana do ogromnych rozmiarów, tak przez mieszkańców miasta Cloisterham, jak i autora powieści. Podobnie rzecz się ma z wyznaniem miłości Johna Jaspera do Róży, narzeczonej Drooda, które wywołuje bardzo daleko idące konsekwencje, co wydaje się niewiarygodne. Nastrój utworu nie jest też bardziej mroczny niż w innych powieściach Dickensa, a śmiem twierdzić, że taki „Magazyn osobliwości” był daleko bardziej ponurą książką, przesiąkniętą nędzą i okrucieństwem, odmalowanymi na wyjątkowo nieprzyjemnym, dymiącym tle industrializującej się Anglii.
Tłumaczenie dzieł Dickensa, z jego kwiecistym stylem i zdaniami długości przeciętnego akapitu nie należy do prostych zadań, jednak o pewnych niedociągnięciach redakcyjno-translatorskich należy wspomnieć. W tekście powieści irytują zwłaszcza powtórzenia i literówki (w zamieszczonej na końcu książki biografii jest ich duża liczba), z jakiegoś powodu pomieszano też czas narracji – teraźniejszy z przeszłym przeplatają się kilkukrotnie bez żadnego uzasadnienia. Czasem odnosi się wrażenie, jakby zabrakło przypisów lub tłumaczenie nie oddawało w pełni tego, co miał na myśli autor, jak wtedy, gdy narrator na 53 stronie pisze o mnichach mieszkających dawniej w Zaułku Kanonika Mniejszego. Brakujący kontekst czytelnik musi próbować rozwikłać sam, a nie jest to jedyny przypadek, gdy w treść powieści wdają się takie dziwne niedopowiedzenia.
Charakterystyczny styl Dickensa może być dla współczesnego czytelnika męczący, bo nie przystaje do obecnych trendów. Dziś pisze się krótkimi zdaniami, krótkimi myślami, dlatego dygresyjny styl angielskiego klasyka jest trudny w odbiorze. A już dialogi, w których bohaterowie wyrażają jedną myśl kilkunastoma zdaniami, na kolejnych stronach nie zbliżając się ani o krok do sedna, klucząc w meandrach okrągłych zdań bywają naprawdę trudne do zniesienia. Gdyby oceniać „Tajemnicę Edwina Drooda” według dzisiejszych standardów znalazłaby się na wystawie kiosku Ruchu wraz z seryjnie wydawanymi harlequinami, bo zapewnia podobne emocje. Ocena taka byłaby jednak niesprawiedliwa, ponieważ półtora wieku temu powieść ta wywoływała białą gorączkę u współczesnych, którą porównać można dziś chyba tylko z szaleństwem towarzyszącym nowym książkom J. K. Rowling. Styl Dickensa był wówczas nie tylko normą, ale pozytywnym wyróżnikiem. Geniusz Charlesa Dickensa polegał, jak uważam, na tym, że nawet jedna z jego najsłabszych książek, w dodatku nieukończona, zainspirowała setki ludzi do snucia domysłów, dopisywania własnych zakończeń, a co najmniej kilku – do opowiedzenia tej historii po swojemu. Jak wielu pisarzy może pochwalić się podobnym osiągnięciem?
Mała uwaga co do pomieszanego czasu narracji - tak jest w oryginale. Dickens po prostu sobie zaeksperymentował, wyszło dziwnie.