Rzadko się zdarza, by tytuł tak trafnie opisywał zawartość, jak to ma miejsce w przypadku „Brudnej roboty”. Książka Kristin Kimball to coś w rodzaju praktycznego przewodnika dla osób, które chciałyby się zmierzyć z prowadzeniem własnego gospodarstwa rolnego.
Hymn o ziemi
[Kristin Kimball „Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości” - recenzja]
Rzadko się zdarza, by tytuł tak trafnie opisywał zawartość, jak to ma miejsce w przypadku „Brudnej roboty”. Książka Kristin Kimball to coś w rodzaju praktycznego przewodnika dla osób, które chciałyby się zmierzyć z prowadzeniem własnego gospodarstwa rolnego.
Kristin Kimball
‹Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości›
Książka Kimball wpisuje się w nurt ruchu
slow,
ostatnio coraz popularniejszy, choć podchodzi do tematu w odmienny sposób. Nie mamy tu do czynienia z prostą zachętą do odchodzenia z pracy, skupienia się na rodzinie i sobie, spowolnienia życia. Doświadczona życiem na roli farmerka opiewa życie w trudzie i brudzie, pełne wyrzeczeń, potwornie ciężkiej pracy. W gospodarstwie, w którym nie ma miejsca na czas wolny, każdą minutę należy poświęcić na pilną robotę. Osobiste przyjemności, odpoczynek – to pojęcia ocierające się w tym miejscu o abstrakcję.
Życie w Nowym Jorku dalekie było dla Kimball od wymarzonego. Pełne przelotnych związków, tymczasowych zajęć wydawało jej się boleśnie zwyczajne, proste i przewidywalne. Przede wszystkim jednak brakowało w nim własnej, oswojonej przestrzeni, w której można by zapuścić korzenie. Będąc Amerykaninem, a nowojorczykiem w szczególności, nie można zapuszczać korzeni, nie można osiąść nigdzie na stałe, należy być wciąż gotowym do drogi, w wiecznym pośpiechu. Kristin poznaje Marka, farmera samouka, który od wielu lat pracuje w cudzych ekologicznych gospodarstwach lub prowadzi własne. Decyzja o wspólnym poszukiwaniu wymarzonej, samowystarczalnej, archaicznej farmy podejmują spontanicznie, a że szczęście im dopisuje, wkrótce lądują w North Country na zaniedbanej, nieuprawianej od lat ziemi, oddanej w dzierżawę przez przyjaciela. Kristin Kimball była tak mocno osadzona w przestrzeni miejskiej, że nie wyobrażała sobie życia w innym miejscu. Od dwunastu lat nie tknęła mięsa. Jej matka natomiast wmówiła jej, że aby jedzenie dobrze smakowało, powinno jak najmniej przypominać o swoim pochodzeniu – w schludnym, plastikowym opakowaniu, bez śladów ziemi czy krwi.
Kimball dopiero po przybyciu na farmę i oswojeniu jej, zauważa, jak bardzo nie znosiła poprzedniego życia, jak dalekie było od jej wyobrażeń. Wyjazd na wieś ma dla niej charakter odysei, ryzykownej wyprawy w poszukiwaniu miejsca, w którym mogłaby osiąść na stałe. To zresztą
kolejna z serii Dolce vita książka o wykorzenieniu i ponownym zakorzenieniu w nowym miejscu, o redefiniowaniu pojęcia „dom”. Wyprawa ta ma również charakter oczyszczający, jak rytuał przejścia w poszukiwaniu prawdziwego „ja”. Tu najlepiej oddać głos autorce:
Świat zawsze wydawał mi się niepokojąco chaotyczny, oszałamiała mnie konieczność nieustannego dokonywania wyborów i przekonałam się, że jestem znacznie szczęśliwsza, gdy skupiam się na podstawowych sprawach. Po raz pierwszy widziałam związek pomiędzy własnymi działaniami a ich konsekwencjami. Wiedziałam, dlaczego robię to, co robię, i wierzyłam w to. Czułam, że przepaść między tym, za kogo się uważam, a tym, co robię naprawdę, zaczyna się kurczyć. Stopniowo stawałam się coraz prawdziwsza. W narracji da się wyodrębnić dwie wyraźne ścieżki. Pierwsza z nich to szczegółowe opisy prac na farmie, różnych wypadków, niecodziennych zdarzeń, na drugą natomiast składają się przemyślenia autorki. Co jakiś czas serwuje nam ona prosto przedstawione, może nawet ocierające się o banał refleksje ze swego nowego, rolniczego życia. Mogą one zachęcać ludzi podobnie jak ona zagubionych w życiu do zrobienia czegoś nowego i niespodziewanego. Nie łudźmy się jednak, że otrzymamy od Kimball sprawdzone recepty – ona jest eksperymentatorką i wielokrotnie wraz z partnerem musiała improwizować, aby podołać trudnym wyzwaniom, jakie stawiała przed nimi rola farmera.
Nieliczne przepisy wplecione zgrabnie w tok opowieści nauczą nas jak istotne jest wykorzystywanie każdego, choćby najdrobniejszego skrawka pochodzącego z płodów farmy. Obdzierany ze skóry gołąb, serce krowy, krew świni, jądra byka – oto rarytasy z kuchni Kristin i Marka. Na farmie niczego nie można zmarnować, więc na wszelkie sposoby wykorzystuje się każdą część, nawet jeśli wydaje się bezużyteczna. Pod względem żywienia dla autorki życie na farmie to zatem nieustanne przełamywanie zahamowań i obrzydzenia, co okazuje się w jej odczuciu stosunkowo proste.
Farmer się trudni, natura się śmieje, farmer szlocha – oto historia rolnictwa w pigułce. Uprawa ziemi to pot, łzy, ból, czyli potwornie ciężka praca, która nie zawsze odpłaca się obfitymi plonami, znacznie częściej doprowadzając ludzi do depresji i całkowitego zniechęcenia. Zdaniem Marka prowadzenie farmy to forma sztuki. Kristin początkowo się z tym nie zgadza, z czasem dochodzi jednak do przekonania, że „farma jest formą autoekspresji, fizycznym przejawem wewnętrznego życia właściciela. Farma pokazuje, kim jesteśmy, czy tego chcemy, czy nie”. „Brudną robotę” warto przeczytać choćby dlatego, by przekonać się, że myślenie abstrakcyjne nie należy do dziedzin zastrzeżonych dla ludzi wykształconych, a praca na roli wymaga nie tylko ogromnej siły mięśni i wytrzymałości, ale też giętkiego umysłu i ciągłego radzenia sobie w nie dających się przewidzieć sytuacjach.
Opowieść Kimball jest prosta i brutalna, a jej bardzo rzeczowy, żeby nie powiedzieć lakoniczny, styl przywodzi na myśl artykuły prasowe. Dostajemy więc do ręki pełen szczegółów poradnik budowy ekologicznej farmy, mniej miejsca poświęca autorka emocjom swoim i Marka. Napisana jest „Brudna robota” ze sprawozdawczą skrupulatnością, co trafi w gusta tych, którzy sami marzą o założeniu ekologicznego gospodarstwa, bowiem dostają do ręki podręcznik zawierający mnóstwo praktycznych rad i sposobów radzenia sobie na wsi. Tylko jak wiele jest w Polsce takich osób? Pozostali czytelnicy mogą poczuć się nieco zawiedzeni i z trudem będą odnajdywać w gąszczu nazw starych narzędzi, roślin i zwierząt ciekawsze spostrzeżenia autorki oraz osobiste przemyślenia o życiu na farmie, których jest stosunkowo niewiele. Na szczęście rekompensuje to mnogość barwnych, pełnych życia historii z życia flory i fauny amerykańskiej wsi, która postanowiła za wszelką cenę pozostać blisko ziemi i natury.