Oto zagadka: czy można być jednocześnie Kongijczykiem, Tutsi i Munyamulenge, a do tego określać się też po prostu Afrykańczykiem? Główny bohater książki "Godzina rebeliantów" to dusza zabłąkana na skraju tych kilku różnych tożsamości, zagubiona, osamotniona i bardzo smutna. Pasterz przemieniony w brutalnego żołnierza, ponieważ wymogły to na nim chore okoliczności, w których dorastał.
Wrzące serce Afryki
[Lieve Joris „Godzina rebeliantów” - recenzja]
Oto zagadka: czy można być jednocześnie Kongijczykiem, Tutsi i Munyamulenge, a do tego określać się też po prostu Afrykańczykiem? Główny bohater książki "Godzina rebeliantów" to dusza zabłąkana na skraju tych kilku różnych tożsamości, zagubiona, osamotniona i bardzo smutna. Pasterz przemieniony w brutalnego żołnierza, ponieważ wymogły to na nim chore okoliczności, w których dorastał.
Lieve Joris
‹Godzina rebeliantów›
W największym skrócie konflikt w środkowej Afryce wyglądał mniej więcej tak: w 1994 roku w Rwandzie większość Hutu atakuje mniejszość Tutsi doprowadzając do prawdziwej rzezi, w której ginie prawie milion ludzi. Mniej więcej dwa miliony Hutu uciekają po tych wydarzeniach do sąsiedniego Zairu, gdzie żyje już jednak tyle ludów (w tym Tutsi), że błyskawicznie wybucha kolejny konflikt, nad którym nie jest w stanie zapanować skorumpowany do granic możliwości trzydziestoletni reżim Josepha-Désiré Mobutu. Od tego momentu jakikolwiek sens w tej wojnie ginie z oczu, zupełnie mieszają się wpływy różnych grup, przyjaciele i bracia stają po różnych stronach barykady, a ogromny obszar leżący w sercu Afryki ogarnia totalny chaos na wiele lat. Do władzy w Rwandzie w krwawy sposób dochodzą Tutsi, którzy przemierzają cały kraj z północy na południe, mszcząc się okrutnie za wcześniejsze rzezie. Nowy dyktator przemianowanego na Kongo Zairu, Mzee Kabila, który zdobył władzę z pomocą rebeliantów z Rwandy, szybko zostaje zamordowany, a władzę przejmuje jego syn. Wcześniej do walki o przywództwo w Kongu włączają się Rwandyjczycy, a do wojny przystępują wszystkie sąsiednie państwa. Do tego wrzącego kotła dorzucić należy również różne niezorganizowane bojówki, oddziały paramilitarne, milicję obywatelską, osobistych ochroniarzy ważnych person oraz kadogo, żołnierzy-dzieci, którzy odegrali ogromną rolę w konflikcie. Wreszcie do Konga przybywają oddziały pod egidą ONZ, które próbują wesprzeć trwające kilka lat negocjacje pokojowe i ostatecznie w 2006 odbywają się tam pierwsze od półwiecza wybory.
Oto jakie warunki ukształtowały Assaniego, którego belgijska autorka uczyniła głównym bohaterem tej brutalnej, krwawej i trudnej do zrozumienia opowieści, w której nic nie jest oczywiste, a prawda zawsze mieni się co najmniej kilkoma odcieniami. Przodkowie Assaniego przybyli na tereny należące do Konga z Rwandy w czasach, gdy granice nie odgrywały jeszcze szczególnej roli, swoboda przemieszczenia się była znacznie większa niż obecnie, a przynależność państwowa była terminem całkowicie abstrakcyjnym. Wychowany został bez ojca, który zginął zabity w jakimś wcześniejszym konflikcie (dopiero jako dorosły mężczyzna zrozumiał, że jego biologicznym ojcem był jego wuj) i jako jedyny syn w rodzinie zajmował się krowami, uznawanymi tam za największe bogactwo. Odebrał edukację, a wreszcie jako dwudziestosiedmiolatek, za namową krewnego, ubrał mundur i rozpoczął walkę, której sens szybko został zamazany. Lieve Joris buduje jego życiorys ze strzępów informacji, które zdołała z niego wyciągnąć w czasie osobistych spotkań, z relacji znajomych i bliskich mu osób, obudowując historię osobistą historią powszechną. Assani bowiem żył (żyje?) naprawdę i odegrał ostatecznie dość istotną rolę w wojnie, a zwłaszcza w negocjacjach pokojowych, z których on sam niestety rozumiał niewiele – nie wiedział już kim jest, w czyim imieniu ostatecznie walczy i o jakie cele.
Ciekawy początek i mocna ostatnia część książki przedzielone niestety są dość nijakim i męczącym środkiem, w którym najbardziej daje się wyczuć niezdecydowanie autorki, czy wybrać formę powieści, czy reportażu. Ciągłe przeskoki czasowe i geograficzne, próby opisania zdarzeń z różnych punktów widzenia, fabuła rozsypująca się jak niedopasowane puzzle – wszystko to wprowadza niepotrzebny chaos do i tak zagmatwanej materii. Ponadto nieuporządkowana faktografia sprawia, że bez odpowiedniej wiedzy na temat konfliktów w środkowej Afryce czytelnik łatwo się zagubi. Wprawdzie dołączono do książki mapę, pojawiają się przypisy, a na końcu książki dodany został króciutki rys historyczny, ale dla osoby nie znającej kompletnie realiów napięć między Rwandą a Kongo może się to okazać niewystarczające. Z tych powodów „Godzina rebeliantów” z pewnością nie jest lekturą dla każdego, a szczególnie interesująca będzie dla czytelników z odpowiednim przygotowaniem historycznym. Być może jednak Joris z rozmysłem zastosowała taki układ książki, aby mocniej podkreślić absurd i pomieszanie wartości w jednym z najkrwawszych konfliktów w dziejach. Może był to jej ukryty cel: wywołać w umyśle czytelnika zamęt równy temu, który przypadł w udziale Assaniemu i jemu podobnym bojownikom?
„Godzina rebeliantów” to przerażająca książka o konflikcie tak bezsensownym, że nawet główni jego aktorzy nie potrafiliby odpowiedzieć na pytanie, o co walczą, bowiem zamiast spierać się o ideały, toczą bitwy o wpływy i korzyści materialne. Brutalność wojny w Kongu poraża ogromem ofiar, całkowitym chaosem i brakiem jakiegoś głębszego sensu poza zwykłą zemstą. Jak stwierdził Assani Kongo nie jest krajem, a Kongijczycy to żaden naród, brak tu jakiegokolwiek poczucia wspólnoty. Każdy żyje tu w swojej własnej republice. Dla przeciętnego mieszkańca Kinszasy kraj kończy się na dzielnicy biedoty, Masinie, w drodze na lotnisko: wszystko, co znajduje się dalej, jest niezrozumiałe.