Im dalej w Bór, tym ciemniej, zwłaszcza, że słońce przestało wschodzić setki lat temu. W ciemnym świecie z powieści „Pierwsza z rodu. Znajda” Joanny Łukowskiej rośliny są krwiożercze, leśne skrzaty owłosione i zwierzęce, a ludzie odcięci od światła słonecznego i elektryczności wrócili do schematycznie pojętego średniowiecza i mówią Reymontem. W dodatku przyszłość świata zależy od dziewczynki z traumą po wypadku, którą z racji cennych genów próbuje zabić sekta ekologów-inkwizytorów, a czarownica-pedofilka pożąda jej jajników. Jeśli do tego momentu nie straciliście ochoty na wycieczkę do mrocznego lasu, droga stoi otworem.
W bardzo ciemnym lesie
[Joanna Łukowska „Pierwsza z Rodu: Znajda” - recenzja]
Im dalej w Bór, tym ciemniej, zwłaszcza, że słońce przestało wschodzić setki lat temu. W ciemnym świecie z powieści „Pierwsza z rodu. Znajda” Joanny Łukowskiej rośliny są krwiożercze, leśne skrzaty owłosione i zwierzęce, a ludzie odcięci od światła słonecznego i elektryczności wrócili do schematycznie pojętego średniowiecza i mówią Reymontem. W dodatku przyszłość świata zależy od dziewczynki z traumą po wypadku, którą z racji cennych genów próbuje zabić sekta ekologów-inkwizytorów, a czarownica-pedofilka pożąda jej jajników. Jeśli do tego momentu nie straciliście ochoty na wycieczkę do mrocznego lasu, droga stoi otworem.
Joanna Łukowska
‹Pierwsza z Rodu: Znajda›
Tym, którzy zdecydują się na taką wyprawę, polecam uzbrojenie się w cierpliwość, gdyż powiązania między poszczególnymi wątkami ukazują się powoli, w nierównym rytmie wspomnień spisywanych przez Wiedzącą, Esterę. Niełatwo jest nakreślić zagmatwaną fabułę „Pierwszej z rodu”, a jeszcze trudniej – jednoznacznie ją ocenić. W książce Łukowskiej znajdujemy bowiem zarówno oryginalny, dopracowany i ciekawy wątek skrzatów, jak i schematy doszyte do całości grubymi nićmi.
Pisząc o skrzatach, autorka stosuje tak popularny ostatnimi czasy zabieg, jakim jest ukazywanie „prawdziwej historii” postaci kojarzonych dotąd z uładzonymi baśniami dla dzieci. Mieszkańcy Siedliszcza – polany powstałej po tym, jak Bór zagarnął opuszczony parking – nie są wesołymi ludzikami, które pomagają dzieciakom zbierać jagody. To doskonale przystosowani do życia w dziczy łowcy, których obyczaje są niemal równie zwierzęce, co ludzkie, a nienawiść i pogarda do drwali z niedalekiej (ludzkiej) wioski owocuje krwawymi walkami. Choć imiona niektórych – Śnieżka, Rosa, Witka czy Majcherek – brzmią krasnoludkowo, w ich losach nie brakuje zdrad, przelewu krwi, gwałtów i okrucieństwa. Jednocześnie, poznając ich historie i relacje, zbliżamy się do ich emocji i przekonań, zaczynamy je rozumieć, a przynajmniej paru spośród niewielkich bohaterów można szczerze polubić.
Nie wszystkie postacie z książki Joanny Łukowskiej zostały opisane w równie wiarygodny psychologicznie sposób, chociaż akurat konstrukcja bohaterów jest chyba najmocniejszą stroną powieści. Wyjątek – znamienny – stanowi postać Wielebnej Maury, głównego czarnego charakteru. Została sportretowana jako sadystyczna suka, która w wolnych chwilach gwałci, kogo popadnie, ze szczególnym uwzględnieniem służby („Pustych” – ludzi, którym w magiczny sposób odebrała osobowość, emocje i wolę) oraz nieletnich. Nie wiem, w jakim stopniu zamierzoną karykaturą były sceny, gdzie Wielebna występuje w kolczastym biustonoszu, przyjmuje interesantów praktycznie nago albo uwodzi niewinną dziewczynę w stylu sado-maso – ale literacko trącą tak tanim kiczem, że trudno otrząsnąć się z niesmaku. Przy tym kwestia rozbieżności w opisie wyglądu rzeczonej sadystki – „uroczej liliputki”, która ma „piersi opadające do pasa” wydaje się już nieistotna.
Tym jednak, co najbardziej przeszkadzało mi w lekturze, były niespójności w opisie świata przedstawionego i kuriozalna momentami stylizacja języka. Wydarzenie kluczowe dla świata powieści – to, że słońce przestało wschodzić – zostaje zbyte niejasnymi wzmiankami o tym, że pewien skrzat nie dopełnił rytuału. Nikt nie podaje w wątpliwość takiego wyjaśnienia, nie przedstawia się konkurencyjnych teorii – chociaż jednocześnie ludzie posługują się zaawansowaną technologią produkcji żywności i modyfikacji genetycznych. Krach cywilizacyjny zmusił ludzi spoza miast do korzystania z transportu konnego i komunikacji za pomocą gołębi pocztowych, wyjaśnia narrator – ale dlaczego od razu musi to oznaczać powrót do dość schematycznie ujętego średniowiecza, gdzie wiejskie baby wzywają Mokosz, wójt Dobromir jest panem życia i śmierci kmiotków, których wedle woli może batem oćwiczyć lub oskarżyć o czary i spalić, a wszyscy niemal bohaterowie – czy to pasuje do ich pozycji, czy nie – mówią językiem wiejsko-staropolskim? Dodatkowymi dysonansami są np. zestawienie imion bliźniaków – Ścibora i Alicji, czy wprowadzenie wątku geja-projektanta mody, o którym opowiada jedna z wiejskich bab skubiących pierze. Wrażenie może byłoby czasem komiczne, gdyby nie znużenie nieustannie stosowanym szykiem przestawnym i niekonsekwentnie dobieranym słownictwem. A jużci, zirytować to może wielce, gdy na czterech setkach stron rozciągniętym jest.
Innym problematycznym elementem jest to, co ma wyróżniać świat przedstawiony: ciemność, brak słońca. Co jakiś czas ktoś o tym wspomina, ale wtrącenia o „dawnych czasach, kiedy jeszcze świeciło słońce” nie wystarczają do wyobrażenia sobie, jak wygląda życie w ciemności. Dlaczego Ziemia nie zamieniła się w lodową pustynię, jakim cudem rośliny i zwierzęta przetrwały (żeby zmutować, potrzebowały przecież czasu), po co kwiatom żywe kolory, skoro w mroku pewnie ich nie widać? I wreszcie – czym zajmują się wieśniacy, skoro całą żywność dostają od czarownicy? (Chociaż po ekscesach Maury może lepiej nie dociekać, co się wyprawia w tym mroku.) Żeby czytelnik naprawdę mógł uwierzyć w ciemność, bohaterowie musieliby stale nosić ze sobą źródła światła, mówić o nich, inaczej postrzegać świat dookoła (pole widzenia ograniczone do oświetlonej przestrzeni) itd. W obecnej postaci skreślenie z książki wątku ciemności, a zastąpienie go jakąkolwiek inną plagą, od której ma wybawić świat dziecko z przepowiedni, nie zrobiłoby dużej różnicy.
Dziecko z przepowiedni, tytułowa Znajda, sprawia wrażenie zaskakująco znajomej. Po wypadku, w którym cudem uniknęła śmierci, kilkuletnia dziewczynka przeżywa traumę; przygarnięta przez skrzatkę z Siedliszcza zaczyna przejawiać nadnaturalne zdolności, o jakich nie śniło się nawet miejscowej Wiedzącej, czarownicy czekającej na następczynię, adoptowaną córkę. Magiczne moce małej objawiają się z destrukcyjną siłą w napadzie gniewu, który zmienia bieg historii. Na dziewczynkę poluje Maura, która chce wykorzystać jej jajniki do powołania do życia nieśmiertelnej istoty – oraz Zieloni z Kapituły, ekolodzy, którzy stali się sektą rządzącą światem i którzy palą na stosach wiedźmy oraz kalekie dzieci. Swoją drogą, o tym, czym jest Kapituła czytelnik dowiaduje się na samym końcu – gdy akcja nagle przyspiesza, ucinając jedne wątki i nie rozwiązując innych, a rozgrywająca się scena przypomina jakiś dziwny mariaż „Wiedźmina” z „Księgą dżungli” (chociaż mówiące zwierzęta są całkiem sympatyczne).
Błąkanie się po ciemnym lesie powieści Joanny Łukowskiej było jednak dla mnie przygodą, której nie chciałabym powtórzyć.