Po kilkunastu latach od pierwszego, niedokończonego wydania space opera Stephena Donaldsona wreszcie zostanie przedstawiona polskim czytelnikom w całości. Jak prezentuje się dziś ten napisany w pierwszej połowie lat 90. cykl?
Tercet egzotyczny w kosmosie
[Stephen R. Donaldson „Skok w konflikt. Skok w wizję”, Stephen R. Donaldson „Skok w potęgę”, Stephen R. Donaldson „Skok w szaleństwo” - recenzja]
Po kilkunastu latach od pierwszego, niedokończonego wydania space opera Stephena Donaldsona wreszcie zostanie przedstawiona polskim czytelnikom w całości. Jak prezentuje się dziś ten napisany w pierwszej połowie lat 90. cykl?
Stephen R. Donaldson
‹Skok w konflikt. Skok w wizję›
Na początek techniczna uwaga dotycząca niniejszego tekstu. Jako że Mag pierwsze dwie części cyklu wydał w jednej książce, „Skok w konflikt/Skok w wizję” będę tu nazywał I tomem, „Skok w potęgę” – II tomem, a „Skok w szaleństwo” – III tomem. Ostatnia część serii ma ukazać się w Polsce jeszcze przed końcem tego roku.
Rozpoczynając pisanie cyklu Donaldson zamierzał, w mniej lub bardziej świadomy sposób, stworzyć dzieło zainspirowane operą Ryszarda Wagnera „Pierścień Nibelungów”, o czym sam ze szczegółami pisze w dołączonym do I tomu posłowiu. Na ile mu się udało, nie czuję się kompetentny, by to ocenić – w tej kwestii czytelnik musi już sam wyrobić sobie opinię. Faktem jest natomiast, że wiedza o inspiracjach autora nie zmienia wiele w odbiorze powieści.
Opowieść o nieszczęsnej heroinie
Kołem zamachowym i mechanizmem wprawiającym w ruch poszczególne trybiki całej serii jest Morna Hyland, niedoświadczona policjantka i policjantów córka. Na scenę wkracza w dość niejasnych okolicznościach, doprowadziwszy wpierw do zguby statek pilotowany przez własnego ojca. Jako jedyna pozostała przy życiu osoba z załogi daje się porwać Angusowi Thermopyle, piratowi o możliwie najgorszej reputacji w kosmosie. Od tej pory rozpoczyna się jej gehenna. Okazuje się, że Morna cierpi na chorobę skokową, co oznacza, że przy dużych przeciążeniach towarzyszących przyspieszeniom statków, dostaje kręćka i uruchamia mechanizm autodestrukcji. Zapanować nad tym odruchem nie potrafi. Aby uniknąć zniszczenia własnego pojazdu, Angus wszczepia jej do mózgu implant strefowy, czyli specyficzny pstryczek-elektryczek, za pomocą którego możliwe jest sprawowanie kontroli nad systemem nerwowym człowieka i wywoływanie określonych stanów emocjonalnych. Zniewolona Morna staje się służebnicą złoczyńcy, co gorsza uzależnia się z czasem od doznań zapewnianych przez implant. Thermopyle torturuje ją i poddaje lubieżnym praktykom, aby zniszczyć jej psychikę do szczętu i uczynić bezwolną (tu zaznaczyć można, że Donaldson lubi od czasu do czasu zaserwować czytelnikowi jakieś obrzydliwości, na szczęście niezbyt często). Potem do trójkąta dołącza kolejny cyniczny i zuchwały pirat Nick Succorso, o reputacji nieco tylko lepszej od Thermopyle. Z pomocą podstępu uwalnia Mornę, zabiera na swój okręt, skazując jednocześnie Angusa na więzienie, i odlatuje w siną dal. To punkt zapalny powieściowego cyklu Donaldsona.
Od Sokratesa do Donaldsona
Pisarz zastosował specyficzny styl narracji, który określić można dedukcyjnym: za każdym razem, gdy odsłania przed nami część tajemnicy, dodaje kolejne, najczęściej nie mniej interesujące pytania, drążąc problem i odwracając go na nice. Nieco przypominało mi to charakterystyczny zabieg filozofa Sokratesa, który poprzez zadawanie kolejnych pytań, uświadamiał swemu interlokutorowi błędy w rozumowaniu lub wraz z nim dochodził do sedna zagadnienia. Mnogość pytań podsuwanych pod nos czytelnika przywodzi również na myśl intrygujący, niezwykle rozbudowany kryminał. Co zabawne, tym zabiegiem Donaldson maskuje powolny rozwój akcji i nijakość fabuły. Na wierzch zamiast tego wywlekane są prawdziwe bebechy (czasem dosłownie, czasem w przenośni) – niejednoznaczność ludzkich motywacji, podwójne tożsamości, oryginalne osobowości, zagadkowe postępowanie, mnogość emocji o najprzeróżniejszym charakterze – bogactwo psychologiczne postaci robi odpowiednie wrażenie, przynajmniej do czasu.
Donaldson mieli na drobne motywacje bohaterów, wywraca je na drugą stronę i rozpoczyna cały proces od nowa, za każdym razem dodając coś nowego, zajmującego do obrazu całości. Trzeba mu przyznać, że obrane założenia budzą podziw drobiazgową konsekwencją i spójnością. W literaturze gatunkowej do rzadkości należą równie ambitne przedsięwzięcia i za to należą się autorowi niemałe pochwały. Obrał sobie bowiem wyjątkowo trudną ścieżkę i podążał nią uparcie. Donaldson pewne braki w warsztacie literackim dość umiejętnie potrafił zakryć intrygującymi koncepcjami, świetnie wyważonym stopniowaniem napięcia i autentycznie interesującymi postaciami.
Kosmiczna policja vs obcy z rubieży
Stephen R. Donaldson
‹Skok w potęgę›
Scenografia zastosowana przez pisarza pełna jest rozwiązań schematycznych i dla gatunku typowych, co jednak ma znaczenie drugorzędne – historię można by z dobrym skutkiem przenieść w zupełnie inne realia, zmieniwszy detale. Ziemia wciąż stanowi cywilizacyjne jądro, ale w przestrzeni kosmicznej włada bezosobowa korporacja zajmująca się wydobyciem rudy (i zapewne mnóstwem innych rzeczy). Wspomaga ją kosmiczna policja, której celem jest ochrona statków, stacji i całej infrastruktury, złóż rudy oraz ludzi przed działalnością przestępczą. Całością zarządza w sposób autokratyczny przedłużający swe życie w nieskończoność facet o przezwisku Smok, który przedstawicieli władz ziemskich traktuje jak marionetki. Ludzkości zagraża inna, niezwykle technologicznie rozwinięta cywilizacja, zwana krótko – Amnion. Jej przedstawiciele prowadzą ciemne interesy z piratami, ale oficjalnie pozostają z ludźmi w stanie chwiejnego pokoju. Status quo zagrożony jest przez agresywny sposób „rozmnażania” stosowany przez Amnion: nowych członków rasy obcy pozyskują wstrzykując im mutujące geny, które momentalnie przekształcają człowieka lub zwierzę w nowy, zupełnie obcy, pozbawiony śladów człowieczeństwa twór.
Jak to zwykle w takich przypadkach bywa wielkie organizacje stanowią obiekt pogardy, a nawet głębokiej nienawiści nie tylko ze strony osobników żyjących na bakier z prawem. Zupełnie zresztą słusznie – działania stróżów porządku częstokroć okazują się być wątpliwe moralnie, co prowadzi do napięć między poszczególnymi organami władzy. Hierarchiczna struktura policji i kajdany wzajemnej zależności różnych jej oddziałów prowadzą do korupcji oraz zachowań co najmniej niejednoznacznych z punktu widzenia samych uczestników tej struktury. Z tego faktu wynika poniekąd rozwój fabularny cyklu – autokratyczna władza korporacji i zależnej od niej policji doszła do zenitu swoich możliwości i musi dokonać się rewolucja. Angus, Morna oraz Nick stanowią narzędzia wielkiego planu – wprowadzenia owej rewolucji w życie, z czego oczywiście nie zdają sobie sprawy. W tym scenariuszu znajduje się również miejsce dla Amnionu, ziemskich polityków, policjantów, najemników, piratów i szalonych naukowców, ale to wszystko raczej tło dla centralnego trójkąta, którego wierzchołki stanowi wspomniany tercet.
Lecz nie zawsze jest różowo
Dla kontrastu podkreślić należy, że styl amerykańskiego twórcy pozostawia sporo do życzenia, a jego tendencja to przynudzania i popadania w emfazę daje się czasem mocno we znaki (im dalej, tym częściej). Irytują dublowane nieustannie chwyty, schematyczność opisów, powracanie do znudzenia do tych samych tematów, nie wiadomo właściwie w jakim celu. Przemyślenia niektórych postaci (celuje w tym Morna i Davies) mogą powodować mdłości, zwłaszcza gdy po raz enty rozważają oni jakieś zdarzenie. A gdy pojawiają się takie kwiatki: „Teraz jednak wspomnienia niczym zardzewiały nóż piłowały sznury podtrzymujące rozpacz”, to ręce opadają.
Zdaje się, że polscy tłumacze wcale nie ułatwili zadania czytelnikom – odnosiłem wrażenie, że pisarz posługuje się niezwykle skromnym zasobem słownictwa. W kółko powtarzają się te same zwroty lub porównania (postaci często grożą rozpadnięciem się na kawałki w sytuacjach pełnych emocji i mówią z charakterystycznym odgłosem przypominającym chrobotanie metalu, trzask gałęzi lub coś podobnego); u Cholewy ogrom zdań rozpoczyna się od „oczywiście”, u Komerskiego z kolei od „niemniej” – choć naturalne wydawałoby się używanie różnych zamienników. Niektóre wyrazy używane są natomiast w niekonwencjonalnym kontekście, zwłaszcza rzuciło mi się w oczy „zakumulować” zastępujące trafniejsze określenia – ktoś słyszał o zakumulowanym zmęczeniu?
Stephen R. Donaldson
‹Skok w szaleństwo›
Jeszcze parę słów należy się Mornie, która, jak zostało powiedziane na początku, napędza fabularny mechanizm od początku do samiutkiego końca. Ta nieszczęsna, wzbudzająca w otoczeniu wyłącznie skrajne uczucia, kobieta przez bite dwa tysiące stron znajduje się na granicy wyczerpania; jak jej nie biją, to ją gwałcą; jak nie śpi, to ją niosą na rękach; jak nie zasypia na stojąco, to cierpi z bólu; jak nie umiera z wycieńczenia, to jest poddawana nieludzkim torturom lub eksperymentom; jak nie przeżywa przyspieszonego porodu, to akurat doskwiera jej syndrom odstawienia i tak bez końca. A powyższa lista zawiera zaledwie wyimki z niemiłosiernej egzystencji kosmicznej policjantki. Wyspać się to biedactwo raz a dobrze nie może, a nawet jak może, to najwyraźniej nie chce. Co więcej niektórzy jej przełożeni przypisują Mornie dziejową wręcz rolę i, choć sama nie zdaje sobie z tego sprawy, odgrywa kluczową rolę w globalnych strategiach działania. Niesamowicie podstępnym zagraniem ze strony autora było osadzić w centrum zdarzeń najbardziej irytującą ze wszystkich postać. Taką, o której myśli się czasem: dlaczego, do diaska, ktoś jej wreszcie nie ubije? Morna bywa wprost niemożliwie irytująca – kumulacja naiwności, niemocy, bezradności, uległości, a jednocześnie nie wiadomo gdzie mającej źródło siły i uporu. Trudno ją polubić, nie sposób się z nią identyfikować, a zaryzykowałbym, że nawet poczuć cień sympatii do niej jest bardzo ciężko.
Im dalej w las, tym więcej drzew
Cykl Donaldsona ma trzy zasadnicze, nierozdzielne wady, które najmocniej objawiają się w tomie trzecim: „Skoku w szaleństwo”. Pierwszą z nich jest powtarzanie się autora, drugą objętość, a trzecią tandetność opisów przeżyć wewnętrznych oraz niektórych dialogów. W pierwszych dwóch tomach oryginalność stylu, spora dawka ładunku emocjonalnego, pogłębione portrety psychologiczne postaci, nieliczne przyspieszenia akcji, spiętrzenia niejednoznacznych motywacji zapewniają wartką lekturę i przykuwają do książki. Niemal wszystkie zalety cyklu znikają w zagadkowy sposób w III tomie.
„Skok w szaleństwo” wydaje się napisany głównie w celu przeciągnięcia zainteresowania czytelnika aż do finałowej rozgrywki, która zapewne odbędzie się w ostatnim, niewydanym jeszcze w Polsce fragmencie. Rozwój akcji, do tej pory mało imponujący, teraz ulega całkowitemu zawieszeniu w czasie – na ośmiuset stronach nie dzieje się niemalże nic. Wraz z bohaterami czytelnik pływa jak w magmie w nieustannych wspomnieniach, rozważaniach czy wynurzeniach rodem z południowoamerykańskiej opery mydlanej – termin space opera pasuje tu więc jak ulał. Momentami dochodzi na szczęście do przyspieszenia: a to następuje atak kamikaze, a to pewien cyborg przeprogramowuje się (co w samo w sobie jest równie wiarygodne, jak bunt telewizora przeciwko swojemu właścicielowi), a to jakiś wybuch, a to jakiś pościg – wszystko to jednak tak niemożliwie rozwleczone, że momentami człowieka krew zalewa. Te interesujące fragmenty, a Donaldson naprawdę potrafi zbudować napięcie, przeplatają się z nudnymi jak flaki z olejem emocjonalnymi spazmami, w których celuje Morna i jej nieślubny. Niejeden bohater ma wielką ochotę rozpaść się na kawałki pod wpływem czyichś słów lub czynów, a ja razem z nim. Do tego dochodzą nieścisłości w tłumaczeniu, na szczęście łatwe do wyłapania.
W trzecim tomie wygaszone zostają charakterystyczne cechy stylu pisarza, które do tej pory należało uznać za zaletę. Wspomniana dedukcyjność, komplikowanie wzajemnych relacji ponad miarę, tasowanie motywacji i domysłów, budowanie koncepcji z okruchów informacji – w „Skoku w szaleństwo” uświadczymy tych manewrów bardzo niewiele, a szkoda, bo choć Donaldson miał skłonności do przesady w piętrzeniu wykluczających się (a czasem zwyczajnie niezrozumiałych dla nikogo, łącznie z czytelnikiem) motywów, to cecha ta stanowiła niezwykle intrygujący wyróżnik serii. Gdy jej braknie, siada również napięcie. Ponadto odarty z resztek tajemnicy wydaje się nagle Amnion, wcześniej przedstawiany jako nieprawdopodobnie potężna cywilizacja, przewyższająca ludzką praktycznie pod każdym względem, zabójczo niebezpieczna, agresywna, a do tego wyposażona w bardzo rozwiniętą inteligencję. Tymczasem okazuje się, że to, co wydawało się atutem Amnionu, decyduje w głównej mierze o jego porażce – ostatecznie mózg człowieka wygrywa z kompleksowym umysłem obcego. Krótko mówiąc Amnion daje się wyrolować i to nie raz, i nie dwa, a koncepcja potężnej rasy osuwa się coraz mocniej w groteskę.
Mimo wszystkich wad cykl Donaldsona można uznać za lekturę przyjemną w odbiorze. Momenty znużenia są jakoś równoważone tymi najlepszymi, najmocniejszymi fragmentami, w których ścierają się siły o wymiarze kosmicznym. Usatysfakcjonowani powinni być fani militariów, bo opisów statków, broni i temu podobnych umieszczono tu niemało, jak również czytelnicy poszukujący nieco ambitniejszej, wymagającej skupienia prozy w sztafażu science fiction. Wprawdzie autorowi nie starczyło pary na cały cykl, przez co III tom odstaje jakościowo od wcześniejszych, ale liczyć należy, że na sam koniec zachował Donaldson jakieś petardy.