Opowieść o kultowej bohaterce z lat 90. XX wieku doczekała się po piętnastu latach kolejnego tomu. Bridget ma ponad pięćdziesiąt lat i zupełnie się nie zmieniła. Niestety, ta wiadomość może ucieszyć tylko i wyłącznie jej zagorzałych „wyznawców”. Dla pozostałych czytelników książka może być raczej ciężkostrawna i trudna do zaakceptowania.
To nie komedia, to dramat!
[Helen Fielding „Bridget Jones: Szalejąc za facetem” - recenzja]
Opowieść o kultowej bohaterce z lat 90. XX wieku doczekała się po piętnastu latach kolejnego tomu. Bridget ma ponad pięćdziesiąt lat i zupełnie się nie zmieniła. Niestety, ta wiadomość może ucieszyć tylko i wyłącznie jej zagorzałych „wyznawców”. Dla pozostałych czytelników książka może być raczej ciężkostrawna i trudna do zaakceptowania.
Helen Fielding
‹Bridget Jones: Szalejąc za facetem›
Gdy dwie poprzednie książki odnoszą światowy sukces, a ich ekranizacje cieszą się wielkim powodzeniem – nic dziwnego, że tę dobrą passę chciałoby się kontynuować. Bohaterka jest znana i lubiana, nic więc nie stoi na przeszkodzie, aby dopisać dalszy ciąg jej życia. W przypadku tak rozpoznawalnej postaci jak Bridget Jones nawet nie trzeba się zastanawiać, czy kolejny tom się sprzeda czy nie, bo jest oczywistą rzeczą, że tak, i to całkiem nieźle.
Bridget Jones, powołana do powieściowego życia w 1996 roku, to swoista ikona pokolenia. Pisarka Helen Fielding trafiła za jej sprawą prosto do serc czytelniczek. Jej bohaterka była daleka od doskonałości i ideału, kreowanego przez kolorowe magazyny. Bridget walczyła ze swoimi emocjami, nadwagą i życiowym pechem, otoczona gronem przyjaciół, rozpaczliwie pragnęła stałego związku i próbowała uwolnić się od toksycznych więzi z matką. Komediowość i humor obu pierwszych książek o Bridget przekonywał, a groteskowe przerysowania jeśli może czasami drażniły, to w dopuszczalnych granicach. Zaletą były także nieźle uchwycone postacie bohaterów – ach, ci faceci…
I oto spotykamy się z Bridget po piętnastu latach. Wielu z nas było ciekawych, co u niej nowego. Niestety, po latach wspaniałego małżeństwa ze sceny zniknął Mark Darcy, ale Bridget jest zabezpieczona materialnie i mieszka w dużym domu. Jest samotną matką dwójki małych dzieci i nawet ma dochodzącą opiekunkę, choć nie pracuje na etacie. Oczywiście można też wyliczyć, czego Bridget nie ma: równowagi emocjonalnej, idealnej wagi, pomysłu na wychowanie dzieci, zdolności obsługiwania nowoczesnych urządzeń, talentów kulinarnych i pewności, czy obiecujący trzydziestolatek (!) zwiąże się z nią na stałe.
Brzmi może nie tak najgorzej, ale trzeba z przykrością stwierdzić: trzeci tom Bridget Jones to komercja w najgorszym z możliwych wydań. Dawna ikona pokolenia jest tu panią w średnim wieku, której autorka nie pozwoliła dojrzeć. O ile „emocjonalne popapranie” i brak samodyscypliny w przypadku trzydziestolatki można uznać za zabawne i na swój sposób urocze, to niedojrzała „pięćdziesiątka plus”, w dodatku odpowiedzialna za dzieci, autorstwa Helen Fielding nie śmieszy ani trochę – jest po prostu żałosna! I nie chodzi tu o to, że chcielibyśmy ujrzeć naszą bohaterkę jako zakonserwowaną matronę zachowującą się stosownie do swoich lat: porównajcie chociażby, proszę, z jaką klasą szalały panie w tym samym wieku w musicalu „Mamma Mia”.
„Bridget Jones. Szalejąc za facetem”, z założenia przecież komedia romantyczna, zamiast szczerego śmiechu budzi jedynie politowanie i irytację. Poziom dowcipu sięga dna: żarty z rzygów, pierdów i tocząca się przez całą powieść walka z wszami (przywleczonymi z przedszkola przez córkę). Głupawe sytuacje w których dzieje się za dużo: na poważnym spotkaniu biznesowym telefon Bridget rozdzwania się oczywiście jakimś idiotycznym dzwonkiem, na jej pierwszej randce z facetem godnym uwagi – pocałunki mieszają się z wymiocinami. W każdej niemal sytuacji przeszkadzają Bridget dzieci, bo albo pojawiają się tam gdzie nie trzeba, albo nie ma się nimi kto zająć, gdy jest to potrzebne, a gdy ich mama wyjątkowo miło spędza czas, natychmiast dostaje SMSa z wezwaniem, że trzeba któreś z dzieciaków natychmiast odebrać (chore) z przedszkola albo ze szkoły. Bridget nie pracuje na etacie i ma opiekunkę do dzieci, ale jej życie jest tak chaotyczne i niezorganizowane, że komedia o niej przeradza się w żenujący dramat.
Katastrofa goni katastrofę w tak przewidywalny sposób, że lektura szybko zaczyna nużyć i irytować, a książka ma – o zgrozo – blisko sześćset stron! Humor oczywiście może być kwestią gustu, o którym nie wypada dyskutować, ale trzeba jednak jasno powiedzieć: powieść uwłacza inteligencji czytelników i po prostu obraża całe pokolenie Bridget Jones. Nawet jeśli uznać, że Helen Fielding posługuje się groteską i świadomym przerysowaniem w różnych scenach – efekt jest marny, głównie z tego powodu, że pod względem literackim „Bridget Jones. Szalejąc za facetem” jest również na żenująco słabym poziomie. Ten tom, podobnie jak oba poprzednie, utrzymany jest w formie dziennika Bridget i nadal ma tę samą komiczną specyfikę, ale znaczną jego część zajmują SMSy i wpisy do Twittera, którego Bridget staje się zagorzałą entuzjastką. To jest bezsensowna wata dla oczu, nic więcej… To jedno chyba autorce się udało: pokazać, że oto mamy nowoczesne technologie i media społecznościowe, dzięki którym możemy się komunikować z innymi bez ograniczeń, ale tak naprawdę niewiele sensownego mamy do powiedzenia.
Zamiast książki, która miała zapewnić dobrą rozrywkę, na którą przecież się nastawialiśmy, otrzymujemy ciężkostrawny, komercyjny produkt, przy którym nawet się nie kryje, że pojawił się na rynku z cynicznym przesłaniem: „ciemny lud to kupi”. Ja, niestety, nie kupuję i przed jego zakupem ostrzegam. Lepiej poświęcić czas na pójście na spacer (zdrowiej!) albo na inną romantyczną komedię; w tym gatunku jest przecież w czym wybierać. Choć wiele książek nie ma takiej reklamy jak „Bridget Jones. Szalejąc za facetem”, ich lektura będzie na pewno dużo bardziej pożyteczna i satysfakcjonująca.