„The Bee Gees”, biografia supergrupy, to sentymentalny powrót do czasów, gdy w klubach królowała muzyka zupełnie inna niż dzisiaj. A także bardzo pouczające spojrzenie za kulisy sławy, za którą płaci się sporą cenę.
Została tylko muzyka
[David N. Meyer „The Bee Gees” - recenzja]
„The Bee Gees”, biografia supergrupy, to sentymentalny powrót do czasów, gdy w klubach królowała muzyka zupełnie inna niż dzisiaj. A także bardzo pouczające spojrzenie za kulisy sławy, za którą płaci się sporą cenę.
David N. Meyer
‹The Bee Gees›
Grupa The Bee Gees należy do największych grup muzycznych wszech czasów. Czterdzieści lat kariery przyniosło im ogromny sukces: miejsce w piątce wykonawców, którzy sprzedali najwięcej albumów w historii muzyki rozrywkowej (obok The Beatles, Michaela Jacksona, Paula McCartneya, Gartha Brooksa i Madonny). Ich przeboje „Stayin’ Alive” czy „Tragedy” nucimy do dzisiaj, chętnie też wracamy do „Gorączki sobotniej nocy”, filmu z ich muzyką. Ci trzej śpiewający bracia to fenomen, o którym warto dowiedzieć się więcej.
Biograf David N. Meyer nie jest specjalnie ugrzeczniony, gdy pisze tę biografię. Jest chwilami złośliwy i dosadny, nazywa rzeczy po imieniu. Ale jednego nie można mu odebrać: opisał dzieje zespołu The Bee Gees ze szczegółami, osadzając ją w całym bogatym kontekście całej ówczesnej historii muzyki rozrywkowej w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych. To pozwala nam przekonać się, jak wieli sukces odnieśli razem najstarszy Barry i dwaj młodsi od niego o trzy lata bracia bliźniacy Maurice i Robin.
Kto nie zna bliżej ich życiowych losów, sądzi na ogół, że to rodowici Australijczycy lub Amerykanie. Rzeczywiście, mieszkali i występowali przez jakiś czas w Australii (dokąd cała rodzina Gibbów musiała wyjechać ze względu na nie do końca jasne konflikty z prawem). Po swoich największych sukcesach wszyscy zamieszkali w USA. Ale urodzili się na brytyjskiej wyspie Man. Zaczęli występować wspólnie jeszcze jako dzieci. Bardzo szybko odkryli, że bez wysiłku harmonijnie śpiewają na trzy głosy, choć nigdy nie pobierali formalnego muzycznego wykształcenia. Zadziwia przy tym często podkreślana przez autora w biografii nadzwyczajna łatwość tworzenia przez nich piosenek (czas liczył się nawet nie w dniach, ale – godzinach), równie szybko je nagrywali. Szkoda tylko, że w biografii nie znalazła się pełna dyskografia grupy, co pozwoliłoby nam jeszcze lepiej zapoznać się z ich dorobkiem.
Autor biografii skupia się na karierze The Bee Gees, traktując prywatne sprawy braci (oraz sylwetki rodziców i niezwiązanej z showbiznesem starszej siostry) raczej marginalnie. Wiemy tylko, że się żenili i rozwodzili, że bliźniacy dramatycznie walczyli z nałogami – ale niewiele więcej. Na tyle mało, że najstarszy Barry został sportretowany w biografii zupełnie bez właściwości i indywidualności – nie ma o nim nawet jednej charakterystycznej informacji, oprócz tego, że to on w zespole był liderem i miał największy udział w tworzeniu przebojów.
Trio The Bee Gees miało szczęście do menadżera. Choć wspólne losy układały się różnie (zwłaszcza później, w okresie wielkich sukcesów, kiedy nawet spotkali się w sądzie), trzeba przyznać, że Robert Stigwood dawał im wiele twórczej swobody i dbał o ich artystyczny rozwój. Bez jego wysokiej pozycji w świecie muzyki rozrywkowej trzej bracia zapewne nie zaśpiewali w „Gorączce sobotniej nocy”, a ich kariera nie nabrałaby tak kosmicznego przyspieszenia.
Śledzenie ich drogi na muzyczny szczyt oraz etapu smakowania sukcesów jest jednak bardzo interesujące – i pouczające. Widać, ile pracy wkładali w produkcję każdej płyty (a wydali dwadzieścia dwa albumy), jak od kuchni wyglądały ich liczne występy i udział w filmie „Orkiestra Klubu Samotnych Serc Sierżanta Peppera”. Ale w biografii znajdziemy też wiele epizodów ścierania się mocnych osobowości braci – były konflikty i zadrażnienia, prowadzące czasem do tego, że niewiele brakowało do całkowitego zerwania współpracy i zawieszenia działalności zespołu (w której zdarzały się przerwy).
Fascynujące są opisy spotkań rodzeństwa Gibb z innymi wykonawcami, przede wszystkim z członkami zespołu The Beatles (jak wspominał jeden z braci: „sześć miesięcy temu prowadziłem fanklub Beatlesów, a teraz siedzę z nimi przy drinku w klubie!”). Jest epizod spotkania (nagrali między innymi duet) Barry’ego z Barbrą Streisand, która uchodzi za osobę egocentryczną i szczególnie trudną we współpracy.
W tej biografii jest jeden szczególny rozdział, poświęcony najmłodszemu z braci Gibb, Andy’emu. Młodszy od Barry’ego o dwanaście lat, nigdy nie był członkiem The Bee Gees. Wybrał solową karierę w showbiznesie, właściwie chyba dlatego, że nie potrafił zająć się niczym innym, od urodzenia obserwując starsze rodzeństwo na scenie (urodził się dokładnie w tym roku, gdy grupa zaczęła działalność). Przystojny i charyzmatyczny – był jednak zbyt wrażliwy, by w pełni rozwinąć swój talent. Podczas swojego krótkiego życia walczył z nałogami i ciężarem nadmiernej popularności. Przegrał – zmarł tuż po swoich trzydziestych urodzinach.
Im bliżej końca biografii, tym bardziej widać, jaką cenę za sławę i wysokie miejsce w gronie wielkich gwiazd muzyki rozrywkowej zapłacili również Maurice i Robin (zastanawia, czy naprawdę Barry nigdy nie miał ze sobą problemów i wyszedł z tego obronną ręką?). Autor skupia się najpierw na alkoholizmie Maurice’a i jego przedwczesnej śmierci w wieku 53 lat, a później dokumentuje odchodzenie wyniszczonego narkotykami Robina dziewięć lat później, w roku 2012.
Wiele mówiące i wzruszające jest zakończenie biografii – ostatni rozdział, poświęcony solowym koncertom samotnego „Bee Geesa”, Barry’ego. Do dzisiaj śpiewa ponadczasowe przeboje grupy, której już nie ma. Została tylko muzyka. Dziś wiemy, że lata 60. i 70. XX wieku byłby z pewnością dużo mniej barwne, gdyby nie było takich przebojów jak „How Deep is Your Love”, „Stayin’ Alive” czy „Tragedy”. The Bee Gees to znaczący rozdział w historii muzyki rozrywkowej.