O tym, że Śmierć jest rodzaju męskiego, wie już zapewne każdy czytelnik humorystycznej fantasy, jednak nie wiedzą tego jeszcze wszyscy pisarze. Przykładem jest debiutujący na naszym rynku Fabrice Colin, który stara się nas przekonać do tezy odmiennej. Jakie ma szanse, gdy jego „Na zdrowie” postawić obok „Wiedźmikołaja” Terry’ego Pratchetta?
Okiem dziecka
[Fabrice Colin „Na zdrowie”, Terry Pratchett „Wiedźmikołaj” - recenzja]
O tym, że Śmierć jest rodzaju męskiego, wie już zapewne każdy czytelnik humorystycznej fantasy, jednak nie wiedzą tego jeszcze wszyscy pisarze. Przykładem jest debiutujący na naszym rynku Fabrice Colin, który stara się nas przekonać do tezy odmiennej. Jakie ma szanse, gdy jego „Na zdrowie” postawić obok „Wiedźmikołaja” Terry’ego Pratchetta?
Fabrice Colin
‹Na zdrowie›
Książka Colina ukazała się w serii „Andrzej Sapkowski przedstawia”, której profil coraz bardziej ewoluuje w kierunku promocji nowych nazwisk światowej fantasy. Zamierzeniu temu byłoby warto przyklasnąć, gdyby nie trzy kwestie. Po pierwsze – trochę jednak żal planowanej niegdyś serii zapomnianej klasyki, a zwłaszcza komentarzy, którymi Sapkowski by ją opatrywał. Po drugie – promocja autora nie powinna się kończyć na wydaniu jego książki. Po trzecie – związek serii z Andrzejem Sapkowkim nie powinien się ograniczać jedynie do odpowiedniej adnotacji na okładce.
Tymczasem w książce brak wstępu, który znalazł się u Patricii McKillip czy Elizabeth Haydon. A szkoda, gdyż poza francuskojęzyczną
stroną autora trudno o informacje na jego temat. To błąd, bo dla lepszego odbioru „Na zdrowie” dobrze jest wiedzieć, że nie mamy do czynienia z dziełem debiutanta, ale także że Colin nie jest pisarzem przesadnie doświadczonym. Bez tej wiedzy trudno znaleźć czytelnikowi granicę między błędami, które autor popełnia świadomie i celowo, a tymi, które wynikają z braku umiejętności.
Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z opowieścią będącą pretekstem do serii żartów. Podtrzymuje je także wydawca, umieszczając na czwartej stronie okładki nieoznaczony cytat z książki – świetny, ale dość odległy od jej ducha. Dlatego zaskakuje, że „Na zdrowie” nie jest ani tak zabawne, ani tak szalone, jak można się było spodziewać.
Najwięcej żartów kryje tło opowieści – miejscem akcji jest miasto Newdon, będące czymś w rodzaju magicznego odbicia Londynu czasów wiktoriańskich. Czytelnikom, którym ta sceneria jest bliska, wiele radości powinno sprawić śledzenie podobieństw pomiędzy jednym a drugim. Pozostali ukontentowania muszą szukać w fabule, która (w wielkim skrócie) opowiada o próbie zemsty dopiero co uwolnionego Diabła na swych trzech ciemiężycielkach – Matce Naturze, Matce Magii i Matce Śmierci. Trzy Matki są opiekunkami trzech ras zamieszkujących Newdon – krasnali (nie krasnoludów!), elfów i ludzi – choć kompetencje Śmierci wydają się poza tak zakreślone granice wykraczać. I właśnie przedstawicieli tych trzech ras będzie potrzebował Diabeł wraz ze swoim sługą baronem Mordaykenem, aby Matki uwięzić i wydrzeć im klucze do bram piekieł.
A trzeba wiedzieć, że muszą to być przedstawiciele nie byle jacy, lecz wyjątkowo niekompetentni w dziedzinach swych patronek. Colin (i Diabeł) znajdą ich wśród głównych bohaterów książki: nieudanego trenera i samobójcy – Johna V. Moona, fatalnego ogrodnika – krasnala Gloina MacCough i magicznego beztalencia – elfa Vaughana Oriella. Oczywiście nie wszystko pójdzie zgodnie z planem, a do gry włączy się jeszcze mały złoty smok i tajne stowarzyszenie SZAJBA głoszące, jakoby świat był powieścią pisaną przez Wielkiego Twórcę Marionetek.
Jednak to nie fabuła zaskakuje, lecz sposób, w jaki Fabrice Colin prowadzi swoją opowieść. Narracja rozbita jest na pierwszoosobową, prowadzoną przez Moona, i trzecioosobową, opisującą wydarzenia, w których Moon nie uczestniczy. Nastrój rozpięty jest pomiędzy groteską a smutną zadumą, zaś we fragmentach prowadzonych przez Moona da się niekiedy odnaleźć tropy wiodące wprost do detektywów rodem z czarnego kryminału – choć uzasadnienie tego zabiegu nie przyszłoby chyba łatwo. Autor „Na zdrowie” posuwa się nawet do podważenia wiarygodności swojego narratora – w pewnym momencie okaże się, że nie wszystkie sprawy stoją tak, jak je Moon przedstawił.
Dominującą tonacją – jeśli nie ilościowo, to przez siłę oddziaływania – jest jednak sadystyczna odmiana czarnego humoru, czy też raczej tego, co za czarny humor mogłoby uchodzić na tle bardziej jednorodnym, bardziej komediowym niż to, które tworzy Colin. Korzystając z chwilowego wypadnięcia Śmierci z gry, wyżywa się on na swoich bohaterach bez skrupułów – przebicie brzucha rapierem, gardła odłamkiem szyby, głowa odcięta gilotyną, kości pogruchotane upadkiem z wieży i jeszcze na dodatek mały złoty smok topiony w Potworze Tamizonie (czyli Tamizie) – autor „Na zdrowie” pozwala sobie stanowczo na zbyt wiele. To są zabiegi dopuszczalne w czystej grotesce, lecz kiedy gra się na tak wielu instrumentach jak Colin, momentami bywa to niesmaczne.
W dodatku w książce wiele jest błędów logicznych i niespójności. Szybko okazuje się – choć bez najmniejszej sugestii od autora, że rzecz zauważył – przekombinowanie diabelskiego planu. Bo na cóż mu były trzy tak charakterystyczne persony, skoro mógł Matki złapać w trzy małe smoki? Doprecyzowania wymagałyby też zasady, na których opiera się świat Newdon. Nie wiadomo, czyją magią posługuje się Mordayken, kiedy Matka Magia jest uwięziona – jeśli są to diable czary, to skąd brał moc, gdy uwięziony był Diabeł? Nie wiadomo, czemu bez Matki Natury rośliny więdną, zamiast po prostu słabiej się rozwijać. Nie wiadomo, czemu Matka Śmierć jako jedyna nie manifestuje swojej mocy, zamknięta w ciele istoty mniej ponoć odległej jej naturze, niż ma to miejsce w przypadku jej sióstr. Oczywiście gatunkowa przynależność „Na zdrowie” uprawnia do stosowania pewnej taryfy ulgowej, ale i to ma swoje granice, zwłaszcza w obliczu błędów mniejszego kalibru. Czemu nie wszyscy, którzy odnieśli śmiertelne obrażenia podczas nieobecności Śmierci, umierają po jej powrocie? Za co Moon pije w barze, skoro wcześniej nie miał przy sobie pieniędzy?
Ważne jest jednak to, że można w książce Colina znaleźć rodzaj uzasadnienia wszystkich tych uwag, zarówno zwyczajnych potknięć, zmian konwencji, jak i słabego wyczucia dla stosownego poziomu brutalności. Nie zdradzę chyba szczególnej tajemnicy, jeśli powiem, że wieszczony przez stowarzyszenie SZAJBA Wielki Władca Marionetek nie tylko istnieje, ale też pojawia się na drodze bohaterów jako chłopiec próbujący swych sił w tworzeniu powieści. To wyjaśnia wiele, począwszy od skłonności do okrutnych zabaw i eksperymentowania z różnymi gatunkami literackimi, aż po niedoskonałości warsztatowe, niedopracowanie świata i liczne błędy. Co ciekawe, autor nie odwołuje się jawnie do takiej interpretacji. Może jest na to za skromny, może uznaje to za niezbyt elegancki sposób tłumaczenia niedoskonałości swojej książki, może wreszcie jest to interpretacja mu niemiła.
Terry Pratchett
‹Wiedźmikołaj›
Niestety, wiele wskazuje na to ostatnie, gdyż im bliżej finału, tym bardziej Fabrice Colin zmierza do narzucenia swojej książce wymowy nieznajdującej pokrycia w treści. I z tego akurat chyba zdaje sobie sprawę, gdyż na przedostatniej stronie wreszcie pisze otwartym tekstem: „I nawet jeśli gdzieś, w jakimś kącie, siedzi facet i pociąga za sznurki, nasze życia i tak należą do nas. Istnieją rzeczy silniejsze niż przeznaczenie”. Niestety, nie ma racji – przynajmniej w świecie, który został napisany. Cokolwiek zrobi John V. Moon, nie zmieni tym przeznaczenia. Jego Autor napisze mu takie zakończenie, jakie sobie zaplanował, nie przejmując się nawet zbytnio, czy istotnie jest ono na miejscu.
Odpowiedź na pytanie, czy epilog „Na zdrowie” jest rezultatem graniczącego z geniuszem cynizmu, czy chybionej analogii, jaką Colin próbował stworzyć pomiędzy naszym światem a Newdon, zależy w dużej mierze od czytelnika. Kto da się uwieść książce Francuza, ten podąży za ideą, którą artykułuje on w finale. Kto uwieść się nie da – ciśnie „Na zdrowie” w kąt lub zacznie je czytać wbrew autorowi. I raczej nie da się przekonać sugestii, że jego zamierzenia odczytał – wszak wyszedł od przekonania, że ma do czynienia z książką niezbyt udaną, a złe książki czyta się co najwyżej wbrew nim samym.
Jaka jest natomiast wartość „Na zdrowie” pokazującej świat oczami dziecka? Świat, któremu twórca nie potrafi nadać pełnej postaci? Świat wycinkowy, świat, w którym krew tryskająca z przeciętej tętnicy jest zwyczajnym składnikiem farsy? Dość niespodziewanie pomocą służy tu „Wiedźmikołaj” Terry’ego Pratchetta, który z powieścią Colina łączy się co najmniej na dwóch płaszczyznach – przedstawienia świata wprost z dziecięcej wyobraźni i rozważania antropologicznych korzeni bytów nadprzyrodzonych (choć to akurat jest u Colina ledwie zasygnalizowane). Obaj autorzy korzystają też – choć w różny sposób – z szeroko rozumianej konwencji humorystycznej fantasy.
O Pratchettcie można właściwie powiedzieć, że pod płaszczykiem filozoficznych rozważań przemyca kolejną zabawną powieść. Należy jednak po raz kolejny docenić sprawność, z jaką wykorzystuje fabułę (rzecz jasna, odkąd ją – jak mówi znany dowcip – odkrył) jako nośnik swojego poczucia humoru. „Wiedźmikołaj” jest o wiele spójniejszy i bardziej konsekwentny od powieści Colina, a Pratchett musiał dopiąć dużo więcej wątków. Śmierć zastępujący zaginionego Świętego Mikołaja w wersji ze Świata Dysku, Susan – wnuczka Śmierci – próbująca z pomocą boga kaca dowiedzieć się, co właściwie zaszło, i skrytobójca Herbatka realizujący nietypowe zlecenie – to tylko troje z postaci historii rozpisanej na wielu znanych z innych książek Pratchetta bohaterów.
Szkoda tylko, że ofiarą spójności całego utworu pada u Pratchetta spójność „chwilowa” i dynamika, gdy nadchodzi moment, w którym fabuła rozpada się na garść niezależnych sekwencji wydarzeń. Co prawda znajdą one swoje uzasadnienie i zostaną przekonująco powiązane, jednak zanim to się stanie, skonfundowany czytelnik może odczuwać lekkie znużenie. Na pewno można było lepiej rozegrać odkrywanie przez autora kolejnych kart.
Świetnie natomiast został w „Wiedźmikołaju” przedstawiony świat wyobraźni dziecka, do którego to świata na pewien czas trafia Susan. Jest on popisem pomysłowości przyprawionej kapitalną obserwacją, a przy tym trudno powiedzieć, czy zadanie Pratchetta było łatwiejsze niż Colina, ponieważ odwołał się do dziecka młodszego. Niewątpliwie łatwiej mu było uzyskać kreację oryginalną, ale też większy był potrzebny nakład pracy i więcej stereotypów musiał przełamać po drodze. W każdym razie z przemocą w takim świecie poradził sobie o wiele lepiej – ciała ofiar znikają z kolorowego dziecięcego rysunku, bo nie ma w nim miejsca na śmierć, na element niepasujący do całości. Colin tymczasem opisuje ból, obrażenia i upływ krwi, by szybko o tym zapomnieć i kazać bohaterom funkcjonować w miarę normalnie (o ile, rzecz jasna, nie stracili głowy). Jest w tym wszystkim nieco niewiarygodny, bo łatwo wyobrazić sobie dzieciaka fascynującego się wylanymi wiadrami krwi, ale przecież nie po to je – w swej wyobraźni – wylewa, żeby potem udawać, że ich nie było.
Na marginesie trzeba też oddać „Wiedźmikołajowi”, że pomysł świata-rysunku wprowadził mniej więcej równolegle z „Regulatorami” Kinga/Bachmana, gdzie terror siały postacie zaczerpnięte wprost z kreskówki. Również zaprezentowana przez Pratchetta ewolucja wierzeń w Wiedźmikołaja odnalazła swoje odbicie w poważnej fantasy poprzez Wozy/Twierdze/Domy pojawiające się w „Malazańskiej księdze poległych” Eriksona. Te same idee stały się inspiracją dla utworów różnych gatunków.
Jest też jedna rzecz, w której „Na zdrowie” jest wyraźnie lepsze od „Wiedźmikołaja” – tym razem, wyjątkowo, Josh Kirby nie popisał się jako plastyk, uważając, że czerń i granat nocnego nieba dobrze skomponują się z jego stylem i kolorystyką. W efekcie dał najgorszą z dotychczasowych okładek „Świata Dysku”. Zdecydowanie przyjemniej jest spojrzeć na którąś z wcześniejszych prac Kirby’ego lub na stonowaną, elegancką okładkę „Na zdrowie” Fabrice’a Colina.
Wbrew pozorom jednak i wbrew argumentom, które przedstawiłem powyżej, ocenianie tych książek jest sprawą trudną. Aby oddać sprawiedliwość jednej i drugiej, trzeba wytknąć niczym nieusprawiedliwione błędy popełnione przez Pratchetta i przyznać, że dla wielu błędów Colina usprawiedliwienie istnieje. Jednocześnie nie sposób nie zauważyć, że autor "Wiedźmikołaja" o wiele lepiej wiedział, ku czemu swoją książką zmierza i nie próbował podsuwać czytelnikowi tematu, który sobie zaplanował, lecz ten, na który napisał. A przy tym Pratchett jest bezdyskusyjnie lepszym humorystą. Tak dobrym, że wciąż można spotkać wielu jego czytelników nie dostrzegających, że ma im do opowiedzenia coś więcej niż tylko żarty. U Fabrice′a Colina o wiele łatwiej to zauważyć, ale wyciągać z tego należy wnioski właściwe, nie zaś pochopne. Śmierć jeszcze przez pewien czas nie będzie musiał poddawać się operacji zmiany płci.