„Lato koloru wiśni” przynosi nam wiele rozczarowań. To, że tytuł nijak wiąże się z treścią, to jeszcze i tak najmniejszy problem, jaki mam z tą książką.
Romans tak, ale szkolny
[Carina Bartsch „Lato koloru wiśni” - recenzja]
„Lato koloru wiśni” przynosi nam wiele rozczarowań. To, że tytuł nijak wiąże się z treścią, to jeszcze i tak najmniejszy problem, jaki mam z tą książką.
Carina Bartsch
‹Lato koloru wiśni›
Zapowiedzi tej powieści były bardzo obiecujące. Emely studiuje w Berlinie i prowadzi szalone życie. Częścią tego życia są znajomi, bliska przyjaciółka i oczywiście faceci. A ściślej: jeden. Sercowe perypetie, opisane ze szczyptą sarkazmu i ironii – to całkiem niezły przepis na udaną powieść. Poza tym „Lato koloru wiśni” to powieść niemiecka, a nie anglojęzyczna, co także mogłoby być miłą odmianą.
Emely od dziecka przyjaźni się z Alex, to typowa dziewczyńska przyjaźń, która dodaje sił i otuchy w trudnych chwilach. Można szybko skonsultować, co założyć na randkę i obgadać, dlaczego facet poznany wczoraj na randce nie pocałował na pożegnanie. Takie wsparcie i bratnia dusza jest dla każdej dziewczyny bezcenne. Alex ma wadę: starszego brata, Elyasa, który strasznie, ale to strasznie wkurza Emely. I tu dochodzimy do sensu całej powieści. Przeważająca jej część to gra na jedną nutę, pod hasłem: Emely nie znosi Elyasa, a tymczasem on wyrasta jej spod ziemi wszędzie. Bez litości i wytchnienia dla czytelnika: Elyas na uczelni, Elyas w parku, gdzie biega Emely, Elyas w akademiku, gdzie mieszka bohaterka. Wszystkie imprezy i wyjścia do klubu muszą odbywać się z udziałem Elyasa. Szybko staje się nudne, gdy któryś raz z rzędu Emely mówi sobie „nie idę”, ale oczywiście ulega namowom przyjaciół. Narasta rozczarowanie i znużenie powieścią, tym bardziej, że łatwo rozszyfrować, o co w niej chodzi.
Wszystkim scenom, napakowanym bez oddechu jedna po drugiej, towarzyszą dialogi. W nich toczy się festiwal przytyków, kto kogo bardziej nie znosi. Niektóre odzywki są naprawdę mało sympatyczne, niesmaczne, wręcz obraźliwe, nawet jeśli (o czym dowiadujemy się bardziej szczegółowo w dalszej części książki) bohaterowie znają się od wczesnego dzieciństwa. Tak, można sobie tu przypomnieć powiedzenie: „kto się czubi, ten się lubi”. Miało zapewne wyjść sarkastycznie i nie „na słodko”, ale trudno zaakceptować konwencję, w której chamstwo robi się zabawne. Humor w takiej sytuacji robi się po prostu żałosny. Co można pomyśleć sobie o kimś, kto poniżany i obrażany, bierze wszystko za dobrą monetę, nie zraża się i stara się podejść jeszcze bliżej…
Emely ma jeszcze tajemniczego wielbiciela. Ktoś napisał do niej maila. Rozwija się korespondencja (sztampowa i niezbyt wysokich lotów, szczerze mówiąc) – i oto mija parę tygodni, a dziewczyna jest zafascynowana i zauroczona tajemniczym nieznajomym. Nie trzeba wielkiego wysiłku, by zgadnąć, kim on jest. Pozostaje tylko obserwować, jak autorka poradzi sobie z rozwiązaniem tej problemowej sytuacji.
„Lato koloru wiśni” utrzymane jest – według informacji wydawcy na okładce – w konwencji romansu akademickiego. To bardzo daleko idące nadużycie. Owszem, akcja tak zwanej powieści kampusowej rzeczywiście toczy się na uczelni, w miasteczku uniwersyteckim. I tak rzeczywiście jest w powieści Cariny Bartsch. Emely studiuje literaturoznawstwo, chodzi na zajęcia, mieszka w akademiku i usiłuje się uczyć (przeszkadza jej oczywiście natrętny Elyas). Ale to nie wystarczy, by nazwać „Lato…” powieścią akademicką. Trzeba do tego jeszcze szerszego opisu realiów, a przede wszystkim solidnego ładunku intelektualnego, który jest wyróżnikiem tego gatunku. W tej powieści jest, niestety, wręcz przeciwnie! Przyjrzyjmy się kilku próbkom: „Boże, czy ten facet był pszczelarzem? Obawiałam się, że tak, bo każde jego słowo działało jak miód na moje serce”. „Mężczyźni nie wiedzą, czego chcą, więc trzeba im uświadomić, że chcą ciebie. A ponieważ ewolucyjnie kierują się raczej popędem, najlepiej pokazać im to za pomocą urody”. Nie cytuję już innych „perełek”, bo chyba tyle wystarczy, by się przekonać, że nie ma co się nastawiać na romans akademicki z prawdziwego zdarzenia. Jest w tekście wiele miejsc, które przekonują, że książka Cariny Bartsch po prostu obraża tę literacką konwencję.
To bardziej romans szkolny niż akademicki, bo całość przypomina raczej zmagania nastolatków w klimacie serialu paradokumentalnego „Szkoła”. Co miał na myśli, kiedy to powiedział, dlaczego spojrzał tak, a nie inaczej, dlaczego coś zrobił, dlaczego czegoś nie zrobił… Uff, trudno uwierzyć, że są to dylematy inteligentnej (romans akademicki!) dwudziestokilkuletniej studentki, a nie gimnazjalistki. W dodatku, gdy Emely ma kłopoty, kiedy mdleje podczas biegania w upalny dzień lub kaleczy sobie dłoń rozciętym szkłem – Elyas jest oczywiście obok, ratuje, opatruje, opiekuje się – jak można się domyślić, oczywiście ku największej irytacji Emely. No, błagam! W ostateczności ta powieść mogłaby być atrakcyjna dla nastolatek, chociaż – bądźmy szczerzy – dla czytelniczek w tym wieku są dużo lepsze książki.
Przywołanie na okładce nazwiska Cecelii Ahern to już kompletny nonsens! Powieści tej poczytnej irlandzkiej pisarki są pełne subtelności, delikatności i przede wszystkim – mądrości życiowej. Są adresowane do dojrzalszych i bardziej inteligentnych czytelniczek. A już na pewno mają więcej walorów literackich i reprezentują wyższy poziom poczucia humoru. Trudno znaleźć tu znak równości. „Lato koloru wiśni” nijak się ma do prozy Cecelii Ahern.
Powieść Cariny Bartsch kończy się w tym, a nie innym miejscu, ponieważ autorka napisała jeszcze dalszy ciąg. To być może tłumaczy, dlaczego wątek wirtualnej znajomości Emely z tajemniczym Lucą został w drugiej części książki odsunięty na dalszy plan, by nie powiedzieć, że poprowadzony mało konsekwentnie. Ale nic nie tłumaczy tego, że „Lato koloru wiśni” jest po prostu mierne literacko, zarówno jeśli chodzi o formę, kompozycję utworu, jak i treść. W dodatku trudno jakkolwiek wyjaśnić tytuł książki. Ale to, jak wspomniałam, i tak najmniejszy problem. Tak, czy inaczej, po kontynuację „Lata koloru wiśni” do księgarni na pewno się nie wybieram.