Wspomnienia czeskiego pilota myśliwców z czasów drugiej wojny światowej wciągają niczym dobra literatura przygodowa. Trzeba jednak pamiętać, że „Zadanie wykonane” to opis prawdziwych zdarzeń, a wojna nie była beztroską zabawą.
Aż do zwycięstwa!
[Frank Mares „Zadanie wykonane” - recenzja]
Wspomnienia czeskiego pilota myśliwców z czasów drugiej wojny światowej wciągają niczym dobra literatura przygodowa. Trzeba jednak pamiętać, że „Zadanie wykonane” to opis prawdziwych zdarzeń, a wojna nie była beztroską zabawą.
Frank Mares
‹Zadanie wykonane›
I pomyśleć, że to wszystko, o czym czytamy w książce, przeżył dwudziestokilkulatek, w co z perspektywy dzisiejszych czasów niemal trudno uwierzyć. Doświadczeń, które były udziałem Franka Maresa, wystarczyłoby bez kłopotu na kilka biografii. Z podziwem i zapartym tchem czyta się tę historię pilota, który zdobył pierwsze lotnicze szlify jeszcze w międzywojennej Czechosłowacji, a swoją karierę zakończył w Wielkiej Brytanii jako weteran bitwy o Anglię, z wieloma odznaczeniami za wybitne osiągnięcia w służbie wojskowej. Niestety, także z uszczerbkiem na zdrowiu.
„Zadanie wykonane” jest ciekawe i pełne szczegółów przede wszystkim dlatego, że powstało na podstawie dziennika, skrupulatnie prowadzonego przez autora przez cały czas jego lotniczej kariery. Rozwijała się najpierw bardzo typowo dla osób z jego pokolenia: chłopak zafascynował się samolotami i zaczął „kręcić” się po lotnisku tak długo, aż „wkręcił” się na szkolenie (w zamian wykonując różne prace w hangarze). Gdy został pełnoprawnym pilotem, w Czechosłowacji dawało się już odczuć grozę nadchodzącej wojennej nawałnicy.
W czerwcu 1939 roku Mares wraz z czterema innymi pilotami otrzymali instrukcję, aby wyjechać z Czechosłowacji do Polski i z Gdyni wyruszyć do Francji na pokładzie statku. Autor nie wyjaśnia bliżej, kto i dlaczego wydał mu ten rozkaz, daje do zrozumienia, że powodem ucieczki z kraju była chęć zwalczania zagrażającego Europie niemieckiego faszyzmu. Ten pompatyczny, patriotyczny ton przewija się zresztą przez całą książkę, co może trącić przesadą („trzeba kontynuować walkę, dopóki wszystkie kraje pod nazistowskim jarzmem nie zostaną wyzwolone i znowu nie zapanuje pokój”). Ale przecież z drugiej strony, nie można odebrać autorowi jego młodzieńczego idealizmu i rzeczywistego zaangażowania w walkę, nieraz z narażeniem życia.
Wspomnienia Franka Maresa dotyczące etapu przedostawania się do Paryża wraz z czwórką kolegów mogą stanowić niemal klasykę opisu wojennej tułaczki, choć oczywiście najlepiej, gdyby tego rodzaju świadectwa w historii ludzkości w ogóle nie powstawały. Razem z autorem przeżywamy wielkie emocje, gdy czytamy o niepewności losu i trudach podróży. Od lektury dosłownie trudno się oderwać. Budujące jest to, że prawie zawsze pojawiali się na drodze czeskich pilotów wspaniali, bezinteresowni ludzie, bez wahania udzielający pomocy.
We Francji czekała Maresa i kolegów trudna sytuacja. Chcieli jak najszybciej zacząć latać lub przynajmniej przejść szkolenie, umożliwiające im wykonywanie lotów dla francuskiego wojska. Tymczasem sprawy toczyły się wolno, trzeba było załatwić formalności, uzgodnić to i owo z czeską ambasadą, nawet trochę pograć „oficjelom” na emocjach, by zrozumieli, jak bardzo młodzi piloci rwali się do powietrznej walki. Ale Mares ciekawie pisze także o wszystkich sprawach nie dotyczących latania – o urządzaniu się na nowym miejscu, zawieraniu znajomości, nawet – zwiedzaniu Paryża. Trzeba było także nauczyć się języka. Taki wgląd w kulisy wojennej codzienności nie zdarza się często, większość publikowanych wspomnień najczęściej koncentruje się na wydarzeniach frontowych i rzadko kiedy dotyka zwykłego życia, które przecież też musiało się jakoś toczyć. Mares dzieli się także z czytelnikiem refleksjami nad niezrozumiałą opieszałością zachodnich aliantów wobec rozwoju sytuacji w Europie. To coś, co akurat polskiemu czytelnikowi znane jest bardzo dobrze.
Po zajęciu Paryża przez Niemców, Mares – znów z paroma innymi kolegami – podjął decyzję o wyjeździe do Anglii. Dlaczego ofiarowali królowi swoją służbę w wojennych czasach? Autor wyjaśnia to pół-żartem, pół-serio, przytaczając… treść traktatu podpisanego w 1382 roku pomiędzy Anglią a Czechami oraz okoliczności jego zawarcia.
W książce nie brakuje zresztą nutki humoru, są opisy zabawnych wydarzeń, na przykład perypetii ze strażnikiem-Senegalczykiem lub (to moja ulubiona anegdota!) już w Anglii, wspomnienia o fatalnej kraksie samochodowej, w której uczestniczył Mares. Potwierdza się prawdziwość powiedzenia: szczęcie w nieszczęściu, bowiem samochód autora zderzył się z Rolls-Roycem nader dystyngowanej angielskiej milionerki, która bez mrugnięcia okiem wzięła na siebie koszty naprawy samochodu Czecha. Co to znaczy znaleźć się w odpowiednim czasie i we właściwym miejscu.
Opis działań wojennych związanych z bitwą o Anglię jest już trochę bardziej jednostronny. Tu nie ma już zbyt wielu szczegółów okołofrontowych. Mares skupia się prawie wyłącznie na przebiegu lotów i powietrznych zmaganiach, wyjątek czyni tylko do wspomnień o odwiedzających jednostki bojowe wysoko postawionych osób. Miłośników lotnictwa powinny także zainteresować zawarte tu liczne szczegóły techniczne dotyczące maszyn, na których latał czeski pilot oraz warunków, w których odbywały się loty. To nie jest jednak triumfalny zapis czynów niezłomnego bohatera, autor wiele razy podkreśla, że podczas misji towarzyszył mu strach.
Naprawdę warto sięgnąć po „Zadanie wykonane”, cenną relację uczestnika wielu wydarzeń drugiej wojny światowej, a przede wszystkim – powietrznej bitwy o Anglię. Z pewnością książka może być przedmiotem inspirujących porównań z licznymi pozycjami wydanymi w Polsce. To także przykład dobrej literatury faktu, relacji naocznego świadka wydarzeń, które pozostawiły w historii Europy niezatarte piętno. Nie mogą oczywiście pominąć tej książki wszyscy miłośnicy lotnictwa, którzy będą z pewnością usatysfakcjonowani obfitością szczegółów na temat maszyn, techniki pilotażu i lotnictwa bojowego. Intrygujący jest zamieszczony na końcu książki, sporządzony wspólnie z Muzeum RAF w Hendon, słowniczek kryptonimów używanych przez RAF w operacjach wojennych. Okazuje się, że Jim Crow to wcale nie nazwisko osoby, a Tally Ho i Mohamed to równie tajemnicze słowa. Aby je rozszyfrować, trzeba przeczytać „Zadanie wykonane”.