Dosadnie, konkretnie, z własnymi wtrętami. Zabawnie, prześmiewczo, groteskowo – tak opowiada Janusz Rudnicki o swoich wrażeniach czytelniczych w pierwszej części „Mojego Wehrmachtu”. Podobny nastrój panuje w wypełniających część drugą jego własnych tekstach prozatorskich.
O brudnym Brechcie i słodkim jak cukier Adolfie H. I o nas trochę też
[Janusz Rudnicki „Mój Wehrmacht” - recenzja]
Dosadnie, konkretnie, z własnymi wtrętami. Zabawnie, prześmiewczo, groteskowo – tak opowiada Janusz Rudnicki o swoich wrażeniach czytelniczych w pierwszej części „Mojego Wehrmachtu”. Podobny nastrój panuje w wypełniających część drugą jego własnych tekstach prozatorskich.
Janusz Rudnicki
‹Mój Wehrmacht›
Książka podzielona jest na dwie części: czytanie i pisanie. W pierwszej mamy bardzo specyficzne, streszczające opowieści o dwóch książkach: „Kobiety Brechta” Hiltrud Häntzschel i „Kobiety nazizmu” Anny Marii Sigmund. Na czym polega specyfika opowiadań Rudnickiego? Tkwi ona przede wszystkim w języku. Jest tak błyskotliwy, dosadny, cięty, że od lektury doprawdy trudno się odkleić. Rudnicki przyznaje, że dykcja tekstu jest jego, ale z wymienionych książek korzystał bezwstydnie i bez specjalnych skrupułów. Z pewnością jednak żadnej z przywołanych monografii nie czyta się z takim zaintrygowaniem. No i z tym nieznacznym, ironicznym uśmiechem, który już na pierwszej stronie dostajemy od autora jak bilet wstępu i zaproszenie do dalszej lektury. Kto zaproszenia nie przyjmie, może spokojnie zrezygnować (ze świadomością wielkiej straty) ze śledzenia wartkiego toku rozmyślań Rudnickiego.
Specyficzna jest tu składnia. Zdania urywają się nagle albo mają wyłącznie jeden wyraz. Bywają nienaturalnie długie, skomplikowane (na jednym wydechu) i przesycone nieraz niewybrednymi metaforami. Pełno tu kontrastów – zarówno w sferze językowej jak i w charakterystyce bohaterów. Z lektury pierwszej części możemy się dowiedzieć, że Brecht się nie mył i śmierdział. Mimo tego miał niebywałe wręcz powodzenie u kobiet. Interesował go jednak wyłącznie proces zdobywania – kobieta zdobyta znikała natychmiast z pola widzenia, aż do czasu, gdy zagroziła odejściem i trzeba było zdobywać ją z powrotem. Miewał kilka kochanek równocześnie, potrafił je sobie przedstawiać, a nawet wymagać od nich wspólnego życia w swoistym trójkącie.
Pan Hitler (określenie Rudnickiego) wiedział doskonale, jaką rolę powinna pełnić w życiu kobieta – powinna być towarzyszką mężczyzny. Towarzyszką płciową dodajmy. Tego jednak kobietom nie mówił. Dla nich „Hitler był kultowy jak czterech Beatlesów razem wziętych”. One go po prostu wielbiły. Na dowody uwielbienia tych najbogatszych słodki Adolf nie pozostawał obojętny – w ten sposób nowotwór zwany NSDAP rósł w siłę, a „jego przywódcy żyli wiadomo jak”. Różnorodność kobiet Hitlera jest ogromna. Były głupie i mądre, przebojowe i niepozorne, skromne i pławiące się w luksusach. Była i aktorka, i reżyserka, siostrzenica i sprzedawczyni.
Takie i mnóstwo innych historii – czasem bardzo intymnych – znajdziemy w „streszczenio-refleksjach” Rudnickiego, zgrabnie okraszonych subtelnym wulgaryzmem, nie tylko słownym. Często zresztą autorowi udaje się wcale sprytnie przemycić przemyślenia daleko wykraczające poza przewrotny opis życiorysów głównych postaci. I to są tak zwane smaczki, które zainteresowany czytelnik wyłapie i przełknie z uśmiechem (albo bez).
Druga część to pisanie. Zestaw kilkunastu fragmentów prozy, rozbrajających szczerością i powalających sarkazmem. To bardziej proza poetycka niż opowiadania (choć z dialogami), ważniejszy wydaje się być więc sam sposób pisania niż temat, a tematem może być wszystko, cały otaczający nas świat. Rudnicki wychodzi od siebie, to się czuje, choć nie jest powiedziane wprost. Gdzieś u źródła jest sytuacja polskiego emigranta w Hamburgu, jego nieumiejętność scalenia swojej polsko-niemieckiej tożsamości. Na tym fundamencie buduje pisarz kruchą i krzywą nieco wieżę obserwacji rzeczywistości. Każdy drobny codzienny element może stać się tu początkiem historii, która zupełnie niepostrzeżenie przechodzi w absurdalną, groteskową wizję. W pewnym momencie możemy zadać sobie pytanie: gdzie się kończy fikcja albo nawet gdzie się kończy prawdopodobieństwo…?
Połowa „Mojego Wehrmachtu”, zatytułowana „pisanie” jest wciąż prowadzona tą samą kreską narracyjną – te same krótkie, klekoczące zdania, mnóstwo eliptycznych konstrukcji. Jest to jednak coś zupełnie innego. Przede wszystkim mniejszy jest dystans autora. W tok opowieści i dialogów wkrada się czasem jakieś zupełnie brzydkie słowo i ten zabieg dystans znosi niemal całkowicie. Bo bez względu na to kim jest bohater, przekleństwa zdają się przebijać z wnętrza tekstu i pisarza. Mamy też sporą sieć nawiązań intertekstualnych, choćby w tytule jednego z fragmentów „pisania”: „Pożegnanie z Marią”, jest ich jednak znacznie więcej, ukrywają się w dyskretnych parafrazach albo wypływają na wierzch stron jak oka w rosole.
Lektura niewątpliwie warta przeczytania, stosunkowo mocno zapładniająca jeśli chodzi o refleksje wszelkiej maści. Prawdopodobnie dlatego, że język …, język aż kłuje, nie pozwala się nie zauważyć.