„Imago” Wiktora Żwikiewicza to ponad 600 stron czystej literackiej orgii. Stricte masochistycznej.
Młot na nieuważnych i łatwowiernych
[Wiktor Żwikiewicz „Imago” - recenzja]
„Imago” Wiktora Żwikiewicza to ponad 600 stron czystej literackiej orgii. Stricte masochistycznej.
Powieść Żwikiewicza jest jak szwedzki stół – każdy czytelnik dostanie to, czego pragnie. Jeden z dumą odłowi sens, inny po czubki uszu nasłodzi się barokową polszczyzną, a jeszcze inny – szerze powiedziawszy chyba większość – postawi sobie ją na regale, żeby tkwiła tam przez następne lata jako niemy wyrzut czytelniczej porażki.
A wszystko przez to, że początek fabuły – dość chropawy, choć w sumie klarowny – potrafi zwieść czytelnika i ugruntować go w przekonaniu, że lektura będzie może niezupełnie lekka, ale mimo wszystko owocna. Wskazuje na to zarówno samo zawiązanie fabuły (lot trzech osób na odległą planetę w celu jej przebadania), jak i tok akcji (na planecie, która podczas poprzedniej wizyty ziemskiej rakiety była jałowa, krzewi się teraz bujna roślinność). Ułuda sielanki pryska jednak po góra dwustu stronach, kiedy to okazuje się, że przynajmniej dwie osoby z załogi mają bliżej niesprecyzowane, ale zdecydowanie niebezpieczne zamiary wobec planety, po statku myszkuje jakiś krasnal/hobbit, a dychawiczna akcja ostatecznie zostaje przygnieciona wewnętrznymi monologami bohatera i rozpasanymi, zawiłymi opisami planetarnej gęstwy.
To prawda, autor ma niebagatelną wyobraźnię, połączoną z bardzo obszerną wiedzą biologiczną i fizyczną. Zarazem jest wszechstronnym erudytą i sypie jak z rękawa rozmaitymi cytatami, ze swadą odnosząc się tak do zjawisk kulturowych, jak i historycznych. Ma również świetnie opanowany warsztat literacki, dzięki czemu mnóstwo tutaj barokowo rozbuchanych zdań, wręcz tryskających bogatym, świetnie skomponowanym słownictwem. Wiele z tych zdań to istne perełki, godne oprawiania w ramki i wieszania na ścianach.
Jednak co za dużo, to niezdrowo. Ze względu na tę barokowość książki nie czyta się gładko. Brnie się przez nią jak przez najeżone kolorowym kwieciem mokradła, w których co i rusz noga grzęźnie po pachwinę w barwnym błocie, a krokodyl nieostrożności tylko czeka, by chapnąć dłoń, jeśli nie całe ramię. Chwila nieuwagi, i już ścieżka znika z oczu, a czytelnik z chlupotem pogrąża się w odmętach meandrującej prozy, tonąc w zdaniach, których sens gubi się gdzieś w zakamarkach mózgu, przemieniając się w stada opalizujących, pękających z cichym puknięciem bąbelków. Trzeba się wtedy przecknąć, cofnąć kawałek, zaczepić wzrokiem w wyślizgnięty fragment tekstu i znów go orać, aż uda się zahaczyć sedno autorskiego wywodu.
Ta książka bezlitośnie wykorzystuje u czytelnika każdą najmniejszą chwilę słabości. Tak naprawdę należy ją czytać w małych kawałeczkach, po kilka stron na jedno posiedzenie – i sycić się konstrukcją zdań, zrozumienie zostawiając na później. Na czas, kiedy przebrnie się kolejny naszpikowany słownym żywopłotem rozdział.
Ale to niejedyna pułapka. Narracji – odmalowującej świat rozszalałego biologicznego bogactwa, chwilami posuwającego się w absurd – nie dotrzymuje tempa warstwa psychologiczna. Bohaterowie są ciosani łopatą. Ten główny, notabene dowódca wyprawy – to tępawy cham, gbur i niedojda, zamknięty w sobie i nie przejawiający bodaj jednej przywódczej cechy. Dwaj załoganci – wściekli indywidualiści, mający dziwaczne skoki humoru i przymierzający się do wycięcia planecie jakiegoś świństwa. Wszyscy postępują dziwnie, często nielogicznie, a przede wszystkim skrycie – nie tylko przed kolegami, ale i przed czytelnikiem. I wszyscy gadają rebusami. Suchymi, pozbawionymi znaczenia i sensu równoważnikami zdań, przeplatanymi niekiedy jakąś większą tyradą, która do niczego się nie klei i która zapewne ma przynajmniej szesnaście ukrytych znaczeń. Jakich? Niech czytelnik sam odgadnie. Innymi słowy – bełkotliwe dyskusje wcale nie są wytchnieniem od rozchwaszczonej prozy, a jedynie dokręcają czytelnikowi śrubę w mózgu.
Do czasu starcia z „Imago” uważałem, że obok prozy lekkiej i przyjemnej warto co pewien czas sięgać po rzeczy pisane z misją, z twardym zacięciem, w których akcja, humor i romanse schodzą na plan dalszy, ustępując miejsca rozrywkom intelektualnym i literackim eksperymentom. Niestety, wychodzi na to, że w przypadku niektórych dzieł ambicje mocno wykraczają poza ramy intelektualnych wyzwań, sięgając półki umysłowego sado-maso. Naturalnie „Imago” wciąż nie jest takim na przykład „Kreksem” Krzepkowskiego czy zupełnie nieczytalną „Ataraksją” Kurpisza, ale w porównaniu choćby z „Drugą jesienią” jest tworem uciążliwym w lekturze i zwyczajnie męczącym. Co oczywiście nie znaczy, że należy go natychmiast skreślać z listy czytelniczych wyzwań.
Ta książka to wyzwanie. Ale warto do niej podejść. Warto choćby liznąć stylu w jakim jest pisana. Zobaczyć w czasach SMS-ów, różnorakich (IMHO, BTW ...)i emotikonek, zdania zajmujące pół strony i jeszcze mające sens. Nawet jeśli się polegnie w trakcie to i tak warto przekonać się jak się kiedyś pisało.