Powieść „Warszawo naprzód” Marcina Wiącka to duże czytelnicze wyzwanie. Tak duże, że dla zachowania psychicznego zdrowia lepiej po nią nie sięgać…
Warszawski hormon niepłodności
[Marcin Wiącek „Warszawo naprzód” - recenzja]
Powieść „Warszawo naprzód” Marcina Wiącka to duże czytelnicze wyzwanie. Tak duże, że dla zachowania psychicznego zdrowia lepiej po nią nie sięgać…
Marcin Wiącek
‹Warszawo naprzód›
Przez długi czas pisywano w Polsce fantastykę albo dalekozasięgową, której akcja rozgrywała się w anonimowych miastach niekoniecznie ziemskich bądź rwała gdzieś w przestrzeń kosmiczną, albo wsiową, swojską, niekiedy z bimberkiem w tle. Powieści – bo zawartość opowiadań znacznie trudniej prześledzić – czysto miejskie, dziejące się tu i teraz, albo najwyżej kilkadziesiąt lat do przodu, były rzadkością. Sytuacja uległa zmianie na początku XXI wieku, kiedy to akcja zaczęła przesuwać się do konkretnych, dużych miast, m.in. Wrocławia (na tym polu sumiennie działali m.in. Robert Szmidt i Andrzej Ziemiański) czy Warszawy.
Z przyczyn patriotycznych – w rozumieniu patriotyzmu lokalnego – oraz ze względu na coraz liczniej rzucające się w oczy okładki z Pałacem Kultury i Nauki, postanowiłem bliżej zaznajomić się z literaturą „warszawską”.
Te starsze jej przykłady były całkiem strawne. Tak było choćby z „Herbatą z kwiatem paproci” Michała Studniarka z 2004 roku (ogólnie zgadzam się
z recenzją Wojtka Gołąbowskiego, choć obniżyłbym o oczko ocenę ze względu na fabularne rozmemłanie drugiej połowy opowieści), miasto w tej książce stanowiło jednak bardziej tło rozgrywki niż nieodłączny element fabuły. Znacznie bardziej warszawska była w tej sytuacji „Operacja Dzień Wskrzeszenia” Andrzeja Pilipiuka z 2006 roku (recenzował ją
swego czasu Konrad Wągrowski), aczkolwiek trzeba brać poprawkę na to, że jest to powieść tak naprawdę młodzieżowa i dorosłemu czytelnikowi – zwłaszcza takiemu, który czytał „Księgę Sądu Ostatecznego” Connie Willis – może podczas lektury nie raz i nie dwa opaść to czy owo. Znośnie prezentował się też wydany w roku 2009 „Obiekt R/W0036” Tomasza Bukowskiego (również u nas
zrecenzowany), nawet jeśli dorzucony do powstańczych walk 1944 roku bazyliszek stanowił jedynie coś w rodzaju dodatku gore, mającego podkręcić – w sumie niezbyt potrzebnie – krwistość toczonych w kanałach walk. Z warszawskich lektur można wspomnieć jeszcze wydany w 2012 roku „Fiolet” Magdaleny Kozak (
tu jest jego recenzja), startujący jak rasowe postapo, z intrygą zogniskowaną wokół wyrosłego w centrum stolicy toksycznego Fiołka, ale nawet nie w ćwierci objętości tracący z oczu miasto i dający nura w lekko barwiony sensacją romans, a także „Nienawiść” Michała Zygmunta z roku 2014, jeszcze szybciej niż „Fiolet” tracącą Warszawę z widoku (
recenzja).
Niestety, na kolejną warszawską lekturę wybrałem „Warszawo naprzód” Marcina Wiącka. Oczywiście, byłem świadom, że książka wydana w self-publishingu – czyli w wydawnictwie Rozpisani.pl – może być słaba, ale okazało się, że nie doceniłem autora. Ta książka nie jest po prostu słaba. Ona jest zwyczajnie zła.
Nawet nie za bardzo wiem, od czego zacząć. Może od tego, że w środku nie ma fabuły? To znaczy w teorii jest – złapany w tunelu metra facet ma pójść do szpitala na Bródnie w celu zorientowania się, czy da się zaradzić pewnej medycznej przypadłości, prowadzącej do bezpłodności u kobiet. Idzie więc i… no, orientuje się. Czy są jakieś wątki poboczne? I tak, i nie. Na początku są, sugerując, że akcja może iść nawet trójtorowo, ale chyba autor stwierdził, że to za dużo roboty i… no, znikają. Czytelnik co prawda jak najbardziej je pamięta, bo były całkiem spore i zapowiadały rozmaite atrakcje, ale przecież książki pisze się dla siebie, a nie dla… tych tam… No, obcych.
W takim razie przejdźmy do realiów. Otóż realia są. Kropka. Jakie? Trudno stwierdzić. Ponoć bomba atomowa gdzieś łupnęła. Może na Okęciu. Niby Warszawa to nie aż tak duże miasto, żeby nie dało się zauważyć, w której dzielnicy wyrósł grzyb, ale widać komuś udało się puścić niewidzialnego cichacza. Komu? To znaczy – jaki niegodziwiec rzucił atom na stolicę Polski? No więc… nie wiadomo. Po co – też nie wiadomo. Podobnie jak… kiedy. Mowa jest o mniej więcej roku, bez żadnych konkretów.
Tu warto się na chwilę zatrzymać i zerknąć na to, jak żyje miasto rok od bomby. Otóż jest zasłane wrakami samochód, ma zrujnowaną większość budynków (bo… faceci walczyli z kobietami!), we wrakach autobusów są stosy trupów (nie szkieletów!), kamienice się sypią, bo są „przecież bardzo stare”, a do kompletu plączą się po ulicach mutanci. Nieliczni. Cała reszta z niecałego miliona mieszkańców (autor nie doczytał, że w mieście już dawno temu żyło powyżej półtora miliona osób) siedzi… eee… tak nie do końca wiadomo, gdzie. To znaczy – owszem, w tunelach metra, podzielonych na sektory wpływów, walczące ze sobą i nawzajem się wyrzynające, wliczając w to m.in. społeczność kobiecą, niewolącą facetów i używającą ich do ciężkich robót lub do rozrywki. Za wyjątkiem jednej stacji, na której funkcjonuje sielska, nieznająca przemocy społeczność… myślicieli. Tak właśnie. Bo tam się naucza, tam szuka porad, i tam wręcza wiktuały, które normalnie trzeba nabywać za oficjalną jednostkę płatniczą, czyli… naboje. Nie, żeby konkretnego kalibru.
Wspomniane są jeszcze dwa schronienia – kompleks Politechniki Warszawskiej oraz zadaszony na stałe Stadion Narodowy, na którym „przed wojną bywało (…) i siedemdziesiąt tysięcy, a teraz? Ze trzydzieści siedem?”. Ja już nawet nie będę pytał, co żrą te dziesiątki tysięcy ludzi, skoro główne uprawy są ledwie w kilku odcinkach tuneli metra, i gdzie później pozbywają się produktów przemiany materii…
Do tego są zupełne abstrakcje. Na przykład – prąd wytwarzają silniki dieslowskie na korbę, z procedurą podgrzewania miski olejowej przed odpaleniem. Bo takie dajmy na to panele słoneczne odpadają, gdyż… „muszą być wystawione na światło, a demontaż i przeniesienie pod ziemię to ogromna robota”. Odpada też tajemniczy „osprzęt z pojazdów”, bowiem jest „pozabezpieczany tak, że nie można go ruszyć bez masy elektronów i połączenia z producentem, a tego teraz przecież nie ma”.
No dobrze, to może chociaż postaci są ciekawe? A gdzie tam! Wszyscy są tak jednakowo opisani i tak bliźniaczo się zachowują, że nie sposób ich rozróżnić. Tym bardziej, że – uwaga – autor uznał, iż imiona to zbędna fanaberia i jeśli w ogóle ich używać, to dopiero po przekroczeniu połowy objętości książki. Dłuższy czas nie sposób więc stwierdzić, kto, co i gdzie robi, i kto w ogóle ciągnie wózek z napisem „główny bohater”. Z całej tej masy wyróżniają się jedynie przemytnicy – „zdradzały ich ukradkowe spojrzenia, nerwowość i jakiś taki brak pewności siebie”. Jak to u przemytników…
I tu dochodzimy do warstwy językowej. Teoretycznie całość jako tako daje się czytać, bo zgodnie ze stopką redakcyjną książka przeszła korektę i ewidentne kiksy trafiają się rzadko (m.in. patałajstwo, beszczelny, rzeczownik „bujek”). Nikt jednak nie robił redakcji tekstu, więc…
„Ludzie gadali później, że dostało się jedynie Modlinowi i Okęciu. A Centrum podobno przetrwało… I Pałac Kultury dalej złośliwie królował nad okolicą… Nie wiedział, ile w tym prawdy, ale żyli. Może naprawdę ich dumne miasto nie zostało mocno spopielone? Może ktoś uznał, że nie warto już strzelać? A może ten ktoś już nie żył albo coś się po drodze popsuło i nie odpaliło? Byli tacy, co chcieli zniszczyć Warszawę atomem w odwecie, a u nich dwie rzeczy zawsze były dobre – co się dało, to robili ręcznie, a i czasem pożyczali rzeczy wspólne, nie przejmując się tym, czy są potrzebne, czy nie…” (s. 19)
„Ciekawsze to niż lalusie. Kto by się tam nimi przejmował? Głupi byli. Ja takiemu, że go kocham, a on w śmiech. Albo nie oddzwania. Ja tak piękna, bez grama tłuszczu, młoda i mądra, a on nic. Przecież do biura przyjeżdżałam specjalnie dla niego. I w kieckę się wbijałam. I buciki dobierałam pod kolor. Nawet tyłkować próbowałam.” (s. 13)
W ogóle kobiety mają tu ciekawe przemyślenia…
„Teraz ćwiczenia, lewe oko, prawe oko. I włosy. Muszą być przeczesane. Lewa noga, prawa noga. Kurcze, ale laska jestem”. (s. 99)
Wątpliwej urody treść ubogacają autorskie wiersze (nie, nie będę cytował) oraz niemożebnie toporne wtręty, że autor „znasię”, czyli okraszone suchymi, szczegółowymi przypisami cytaty z filmów i seriali, frazy z piosenek oraz „smaczki”, które były może czytelne dekadę temu, teraz jednak są wyłącznie archeologią dla specjalistów (np. że jeden z autobusów komunikacji miejskiej był kiedyś biało-czerwony).
Na grande finale zostawiłem cymes, czyli przyczynę całej wyprawy. Zleceniodawczyni bohatera tak wyłuszcza sprawę na stronie 61:
„- Najważniejsze są teraz dzieci, a część naszych trwale pozbawiło się szans na nie już przed wojną, sporo ma wręcz chroniczną niechęć do mężczyzn, natomiast część o tym marzy, ale… mają problem z cipami i jeśli nic się z tym nie zrobi, to mogą umrzeć. Nie ma tu sensownego szpitala w okolicy i dopóki się da, planujemy wyprawę na Targówek, a jak się tam nie uda, to nawet do Modlina, gdzie podobno w okolicach lotniska można znaleźć wojskowe szpitale polowe.
– Tu chyba trzeba lekarza, usunąć to badziewie i po sprawie.
– Nieee – tym razem ją zamurowało.
– Dlaczego?
– Nie, bo nie!… – i wstała wściekła.”
Otóż, moi drodzy – nie. Nie chodzi o organy rozrodcze. Ale można się o tym przekonać dopiero na sam koniec lektury z kilku absolutnie przypadkowych zdań (m.in. – iż „ktoś wysoki miał kobietę z cipem”), z których wynika, iż tak autor, jak i korektorka, nie rozgryźli, jak się poprawnie pisze określenie małego układu scalonego i zamiast „chipa” mamy „cipa”. Prawda, że w tym momencie zacytowany wyżej fragment zaczyna mieć trochę więcej sensu? Aczkolwiek tylko przez chwilę, bo wkrótce – pod mikroskopem – okazuje się, iż ten „cip” w istocie składa się z kilku elementów: „tu jest zbiornik hormonu, tu jest cip, tu jest zawór, a tu pamięć, nie do końca natomiast rozumiem, co to za cholerstwo, też wygląda na zbiornik czegoś rozprowadzanego po całości, ale tego jest mało. Może to jakieś chłodzenie?”. Więc mamy „cipa”, który składa się z „cipa” i czegoś jeszcze, w tym zbiornika z – uwaga – „hormonem niepłodności”. Bo zły Zachód wytworzył modę na wszczepianie sobie „cipów” i rozbijanie rodzin „po to, aby single mogli więcej kupować”.
Wyznam, że mam na półce jeszcze kilka „warszawskich” książek, ale chwilowo braknie mi odwagi, by po którąś z nich sięgnąć…

Problem z "cipami" mnie rozwalił!
Tak swoją drogą, patrząc na rodzinę mojego brata, wychodzi, że jednak kto ma małe dzieci, wydaje całkiem sporo.