Czy można jeszcze coś faktycznie nowego powiedzieć w kwestii filmowych podróży w czasie? Ależ oczywiście! Dowodzi tego choćby dość świeży „Synchronic”.
Weź pigułkę. Weź pigułkę
[Justin Benson, Aaron Moorhead „Synchronic” - recenzja]
Czy można jeszcze coś faktycznie nowego powiedzieć w kwestii filmowych podróży w czasie? Ależ oczywiście! Dowodzi tego choćby dość świeży „Synchronic”.
Justin Benson, Aaron Moorhead
‹Synchronic›
EKSTRAKT: | 60% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Synchronic |
Data premiery | 5 grudnia 2019 |
Reżyseria | Justin Benson, Aaron Moorhead |
Zdjęcia | Aaron Moorhead |
Scenariusz | Justin Benson |
Obsada | Anthony Mackie, Jamie Dornan, Katie Aselton, Ally Ioannides, Ramiz Monsef, Bill Oberst Jr., Betsy Holt, Shane Brady |
Muzyka | Jimmy Lavalle |
Rok produkcji | 2019 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 102 min |
Gatunek | dramat, groza / horror, SF, thriller |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Podróże w czasie są wdzięcznym tematem do zabawy, pozwalają bowiem skonfrontować człowieka żyjącego w czasach współczesnych (bardziej twórcy niż nam, bo filmy dość szybko się starzeją) z realiami innych, zauważalnie odmiennych epok.
Najpopularniejsze są podróże wsteczne. Z jednej strony – bo nie wymagają tak dużego wkładu wyobraźni od scenarzystów i da się je nakręcić za wyczuwalnie mniejsze pieniądze. Z drugiej – bo kiedyś tam ustalono, że przeszłość jest już ustabilizowana i można ją swobodnie podglądać, a niektórzy mówią, że i modyfikować, co notorycznie stwarza różne kłopoty natury logicznej oraz prowokuje kłótnie z naukowymi konserwatystami. Takie wsteczne podróże – oprócz funkcji rozrywkowej – mają spore walory edukacyjne, uświadamiając widzowi, jak wiele zmian zaszło w naszym życiu codziennym na przestrzeni ostatnich lat kilkudziesięciu (choćby „Powrót do przyszłości”), kilkuset (m.in. wariacje na bazie „Jankesa na dworze króla Artura”) czy wręcz szeregu tysięcy (np. czeska „Wyprawa w przeszłość”).
Z podróżami w przód na ogół jest większy kłopot, bo przyszłość nie jest zdeterminowana i trudno byłoby wobec tego cokolwiek konkretnego w niej ujrzeć. Oczywiście, istnieje szereg produkcji proponujących mimo to rzut oka na to, co w teorii będzie (m.in. „Wehikuł czasu” czy „Powrót do przyszłości II”), ale wygodniej jest po prostu nakręcić jakieś regularne SF z akcją osadzoną w tejże przyszłości niż kazać bohaterowi skakać tam i z powrotem.
Nakręcony w 2019 roku „Synchronic” nie wyrywa się przed peleton i oferuje podróże w przeszłość. Ale robi to w stylu zupełnie niespodziewanym, mocno oryginalnym, choć jednocześnie i budzącym tym większe wątpliwości, im bardziej się zastanawiać nad mechaniką działania tychże podróży.
Początek filmu usypia naszą czujność. Wygląda na rozbiegówkę taniego kina z zadęciem artystycznym. Średnie zdjęcia (blade kolory, szablonowe kadrowanie), powolne ruchy aktorów, filmowane ze swego rodzaju namysłem, melancholijna muzyka… Niezbyt pozytywne wrażenie nasila próba przejścia w surrealizm, z narkotycznymi wizjami dwójki bohaterów – kobiety w sypialni, obserwującej wysuwające się ze ściany drzewo i twarz starszej niewiasty, oraz mężczyzny w windzie, spadającego na pustynię.
Wtedy jednak akcja przeskakuje w historię dwóch ratowników medycznych, którzy jeżdżąc karetką pogotowia, zaczynają trafiać na nietypowe interwencje: zajmują się choćby szeregowym obywatelem przebitym we własnym domu czymś na kształt miecza czy usmażonym na skwarkę trupem kogoś, kto ponoć doznał samozapłonu. Przypadki te mają jednak wspólny mianownik – dotknęły osób zażywających tytułowy narkotyk czy też – jak jego twórca by chciał – praktycznie legalny dopalacz. Tutaj następują trzy zdarzenia, które powodują, że fabuła nagle zyskuje głębi, a widz coraz mocniej otwiera oczy.
Po pierwsze – bez śladu wsiąka pełnoletnia już córka jednego z ratowników, mająca lada moment wyfrunąć z domu ze względu na pogorszenie się sytuacji rodzinnej (matce właśnie urodził się braciszek). Po drugie – ratownik numer dwa dowiaduje się, że ma zaawansowanego raka mózgu i marne widoki na świetlaną przyszłość. Po trzecie wreszcie – u tegoż ratownika numer dwa, coraz mocniej zaintrygowanego narkotykiem, przez co wszedł w posiadanie kilku jego dawek, pojawia się twórca „Synchronica” i wyjawia, że zażycie pigułki powoduje krótkotrwały przeskok w czasie. Zależnie od stopnia zwapnienia szyszynki (czyli w istocie wieku danej osoby) można się tam pojawić czysto cieleśnie (młodzi) lub jako prawie namacalny duch (starsi).
Ratownik przekonany, że córka kumpla utknęła gdzieś w przeszłości, rozpocząwszy testy pigułki, na dzień dobry trafia na dokładnie siedem minut na luizjańskie bagna z aligatorem i hiszpańskim konkwistadorem. Potem jest już tylko ciekawiej, tym bardziej że bohater – zrządzeniem losu posiadający niezwapnioną szyszynkę – jest czarnoskóry. A to bynajmniej nie pomaga w Ameryce przeszłości…
Jak przystało na porządny film o podróżach w czasie, jest on wypchany po brzegi szeregiem logicznych dziur i wątpliwych założeń. Jak niby miałaby działać taka pastylka? Co konkretnie zmieniać i skąd brać energię na przeniesienie całego człowieka w inny czas? Jak może przenosić również przedmioty? Owszem, twórcy podrzucili w tej materii wytłumaczenie, ale jest ono bardziej protezą niż czymś, co można brać serio…
Również mocno naciągane jest to, że za każdym razem bohater natyka się po przeskoku na jakąś osobę. Nawet w czasach, gdy na terenie całej Ameryki żyło nie więcej niż kilka tysięcy ludzi. Z drugiej strony – zaskakująco dobrze dopilnowano realiów. Ludzie w przeszłości są brudni, przedwcześnie postarzali, technika jest prymitywna, a wzajemne relacje podróżnika i tubylców wyglądają zupełnie sensownie. Starano się też pamiętać o tym, że zażycie pigułki na dachu budynku spowoduje po przeskoku upadek z dość znacznej wysokości, aczkolwiek zignorowano z kolei sprawę sukcesywnego podnoszenia się obszarów zurbanizowanych, w związku z czym siedzący na kanapie w swoim salonie bohater po przenosinach o nieco ponad dwa stulecia wstecz stoi po kolana w wodzie.
Są to jednak rzeczy, które nie pchają się tak mocno w oczy, bowiem film jest i ciekawy, i dobrze zrobiony, dzięki czemu podczas seansu widz raczej nie ma czasu na roztrząsanie ewentualnych fabularnych potknięć.
Na koniec dwa słowa o twórcach. Reżyserami tego obrazu są Justin Benson i Aaron Moorhead, tandem, który odpowiada za powstanie m.in. zakręconego „Resolution” z 2012 roku (przeprowadzony na pustkowiu odwyk kolegi zaczyna wpadać w spiralę dziwnych zdarzeń, zwłaszcza gdy pojawiają się nagrania tego, co bohaterowie dopiero… zrobią), świetnego „Spring” z 2014 roku (wakacje we Włoszech kończą się dość mrocznym romansem z… powiedzmy, że syreną) i równie doskonałego „Endless” z 2017 roku, w pewien sposób korespondującego z „Resolution” (dwaj bracia trafiają do obozu poszatkowanego obszarami czasowych pętli). Ich najnowszy obraz „Coś w spłachetku ziemi” też próbuje grać tajemnicą i dziwnymi zjawiskami związanymi z domniemaną wizytą obcych, ale zamiast intrygować, raczej męczy przerysowaną, pretensjonalną manierą i fabularnym rozmemłaniem. Jednak nawet i on potrafi zakręcić w głowie. Mam nadzieję, że ta reżyserska spółka nie raz jeszcze nas zaskoczy czymś ciekawym…
