Ponad sto lat minęło od napisania powieści „Jak każe obyczaj”. Nadal można w niej dostrzec bunt wobec zastanych zwyczajów oraz portrety bohaterów nieliczących się zupełnie z obowiązującymi normami społecznymi i konwenansami.
Koszty rosną, a Undine się nie zmienia
[Edith Wharton „Jak każe obyczaj” - recenzja]
Ponad sto lat minęło od napisania powieści „Jak każe obyczaj”. Nadal można w niej dostrzec bunt wobec zastanych zwyczajów oraz portrety bohaterów nieliczących się zupełnie z obowiązującymi normami społecznymi i konwenansami.
Edith Wharton
‹Jak każe obyczaj›
Jeżeli powieści Edith Wharton przypominają nam dzieła Henry’ego Jamesa – to skojarzenie jest jak najbardziej na miejscu. Powieściopisarka była uczennicą Jamesa, oboje zresztą później przyjaźnili się, dzieląc wspólne literackie zainteresowania. Oboje zajmowali się mechanizmami rządzącymi kręgami towarzyskimi i zachowaniami poszczególnych osób wobec tradycyjnych obyczajów i przyjętych norm. James tworzył w swoich powieściach niezapomniane kobiece postacie, pełne psychologicznej głębi, wzbudzające sympatię swoją niezależnością i zdrowym rozsądkiem.
Styl Wharton, o wiele mniej zawiły niż Jamesowskie składniowe „labirynty”, jest bardziej przystępny i bezpośredni, choć klimat utworów obojga jest bardzo zbliżony. Inni są ich bohaterowie – a zwłaszcza bohaterki. W powieści „Jak każe obyczaj” (wydanej po raz pierwszy po polsku) spotykamy się z Undine. Jej paskudny charakter jest kwintesencją kobiecego egoizmu, przewrotności, emocjonalnej niestabilności i próżności. Ta postać uosabia po prostu wszystko to, co złe w naturze ludzkiej. Jedyną pozytywną rzeczą, którą można o niej powiedzieć: jest piękną kobietą. Ale to oczywiście żadna jej zasługa.
Undine jest urodziwa i ma ambicje, wyrastające nieco poza możliwości finansowe jej sfery. Ale od czego jest spryt i przedsiębiorczość – wystarczy pociągnąć za odpowiednie sznurki i można wejść w upragnione towarzystwo oraz zdobyć wymarzoną pozycję. Ludzie szybko zapomną, że to czy tamto robiło się „na siłę” – trzeba tylko się postarać, żeby podziwiali i zazdrościli, zamiast plotkować za plecami. To nic, że dziewczyna pnie się w górę kosztem otaczających ją ludzi, na przykład rodziców, którzy są w stanie dla niej zrobić wszystko, byle tylko przestała tupać nogą i kaprysić.
Jeżeli dokładniej przeanalizujemy portret Undine, dostrzeżemy, że pod jego powierzchnią czai się krytyka ówczesnej społecznej rzeczywistości. Edith Wharton rozlicza się w ten sposób z purytańskim światem swojej amerykańskiej młodości, który – pomimo odległości oceanu – był całkowicie przeniknięty wiktoriańskimi przesądami na temat miejsca kobiety w społeczeństwie oraz tego, co wypada, a co sprowadza na jednostkę społeczną śmierć. Undine jest kobietą pełną temperamentu, otwarcie podkreślającą swoją kobiecość. Wyższe sfery uważają się za nieskazitelnie moralne, ale Wharton sugeruje: niemoralne jest tak bezlitosne zwalczanie kobiet za ich inność i chęć wyrażania swojej indywidualności, łącznie z cielesnością.
Można powiedzieć, że autorka w jakiś sposób broni Undine. Przy całej „głupocie” i lekkomyślności tej bohaterki (mnie denerwuje ona do końca książki) – ani na chwilę nie zapominamy jednak, że jest ona wytworem tamtych czasów, norm społecznych i tamtego klimatu wobec tak zwanej kwestii kobiecej. Takie było wtedy rozumienie sukcesu w społeczeństwie, który mogła odnieść obdarzona urodą kobieta. Nie mogła być nią kariera czy osiągnięcia w sferze intelektualnej – te kręgi były dla pań zamknięte.
Niespodzianką w powieści Wharton jest – nowatorskie jak na owe czasy – ujęcie kwestii ojcostwa, pokazanie, że ojciec dziecka też ma wobec niego tkliwe uczucia i poczuwa się do obowiązku wobec potomka. Jeżeli dochodziło do separacji lub rozwodu, dzieci z reguły zostawały z matką, a ojcowie niespecjalnie przejmowali się ich losem. Postać Ralpha uświadamia zmianę w tej kwestii, mężczyzna także mógł mieć coś do powiedzenia na temat własnego dziecka.
Przejmujący jest nakreślony przez Wharton obraz samotności małego chłopca. Choć Paul nie jest pierwszoplanową postacią, każda scena z jego udziałem wzrusza – i tym bardziej denerwuje nas bezduszność dorosłych, niemających dla niego czasu ani nawet niedostrzegających jego istnienia. To także głos przeciwko wiktoriańskim obyczajom, w myśl których – „dzieci i ryby nie miały głosu”. W czasach Wharton to zaczęlo się radykalnie zmieniać. Postępowi pedagodzy i psycholodzy dostrzegali indywidualność dzieci i wskazywali na konieczność odchodzenia od „zimnego chowu”.
Koniecznie trzeba zwrócić uwagę na postać Elmera Moffata. Jego osoba niczym klamrą spaja powieść w całość, wieszczy (zawsze niespodziewane) zwroty akcji i zmiany „towarzyskich wiatrów”. Dzięki niemu powieść zyskuje logiczną i przejrzystą formę. Jego postać służy też autorce do podkreślenia, jak różne są światy wysokich sfer Amerykanów i Europejczyków (to również temat, który poruszał w swoich utworach Henry James). „Posagiem” Europejczyków są ich zamki, pałace i hrabiowskie tytuły. Amerykanie – mogą mieć tylko adres na Wall Street.
Jaki jest życiowy bilans Undine? Czy udało jej się postawić na swoim i wejść w wymarzony świat towarzyskiego blichtru, modnych kreacji, paryskich „sezonów”, przyjęć i „szaleństw” w restauracjach? Edith Wharton nie kryje – za to płaci się swoją cenę. I nie są tylko wyłącznie rosnące sumy rachunków do spłacenia, ale koszty znacznie poważniejsze. Ciekawe jest też to, ze koszty rosną, a Undine zupełnie się nie zmienia. Taki jest obyczaj.