Jak przyjemnie natrafić na książkę, która choć napisana z myślą o nastoletnim odbiorcy, nie jest infantylna. „Drzewo kłamstw” Frances Hardinge to osadzony w dziewiętnastowiecznej Anglii kryminał z elementem nadnaturalnym i starannie poprowadzonym wątkiem obyczajowym.
O dziewczynie, która chciała wiedzieć
[Frances Hardinge „Drzewo Kłamstw” - recenzja]
Jak przyjemnie natrafić na książkę, która choć napisana z myślą o nastoletnim odbiorcy, nie jest infantylna. „Drzewo kłamstw” Frances Hardinge to osadzony w dziewiętnastowiecznej Anglii kryminał z elementem nadnaturalnym i starannie poprowadzonym wątkiem obyczajowym.
Frances Hardinge
‹Drzewo Kłamstw›
Brytyjska autorka zadedykowała swoją powieść ojcu. Na pierwszej stronie dziękuje mu za „traktowanie mnie z szacunkiem jak dorosłą na długo przedtem, nim wydoroślałam”. Takie samo podejście Frances Hardinge ma do swoich czytelników. Traktuje ich poważnie, wierzy w ich intelekt, zamiłowanie do czytania i ciekawość świata. Proponuje interesującą fabułę i starannie nakreślone tło historyczne. Pisze o dorastaniu – jej bohaterka dojrzewa do podejmowania własnych decyzji, traci złudzenia, uczy się rozumieć innych, boryka z żałobą. Natomiast nie zajmuje się wzdychaniem za jakimś cud-młodzieńcem. Podejrzewam, że to wprawdzie zawęża nieco grono potencjalnych czytelniczek, za to może skłonić do lektury osoby lubiące opowieści o nastolatkach rozwiązujących kryminalne zagadki i nie bojące się intelektualnych wyzwań. Także nieco starsi odbiorcy mogą po tę książkę sięgnąć – choćby dla interesujących szczegółów dotyczących życia w wiktoriańskiej Anglii oraz wnikliwie nakreślonego portretu rodziny Sunderlych.
Na końcu książki autorka wymienia szereg źródeł, z których korzystała podczas pisania – głównie dotyczących życia codziennego, strojów, zwyczajów. Dzięki temu akcja jej powieści naprawdę jest osadzona w konkretnej epoce historycznej, a nie tylko udekorowana elementami ją wskazującymi. Z „Drzewa kłamstw” można dowiedzieć się rozmaitych drobiazgów – co jadały na śniadanie dzieci i czym się bawiły, albo jakie przesądy towarzyszyły pogrzebom. Najbardziej zdumiewającym detalem była dla mnie moda na fotografie pośmiertne, gdzie świeży jeszcze nieboszczyk był układany na przykład w fotelu i uwieczniany w towarzystwie rodziny (a fotograf dla lepszego wrażenia ręcznie domalowywał mu otwarte oczy). Hardinge zwróciła także uwagę na to, by pokazać postaci o innej mentalności – na przykład głównej bohaterce aż niedobrze się robi na samą myśl, że mogłaby się znaleźć w ogrodzie sam na sam z mężczyzną, choć zdaje się rozumieć tylko, że to mogłoby zniszczyć jej reputację, ale już nie dlaczego.
Autorka porusza temat społecznej roli kobiet i braku dostępu do nauki. Faith podziela przyrodniczą pasję ojca, ale może jedynie od czasu do czasu przeglądać książki i eksponaty w jego bibliotece oraz opiekować się kilkoma egzotycznymi zwierzętami. Nikt nie zamierza traktować jej poważnie – powszechny pogląd angielskich dżentelmenów jest taki, że kobiety nadają się jedynie do ozdoby towarzystwa, rodzenia dzieci i zarządzania służbą (co jednak nie przeszkadza jednemu z bohaterów powieści żyć na utrzymaniu swojej siostry i jej męża). Wątek dorastającej dziewczyny pragnącej zostać naukowcem upodabnia „Drzewo kłamstw” do niedawno wydanej u nas „
Historii naturalnej smoków”, toczącej się w uniwersum, inspirowanym wiktoriańską Anglią. Hardinge pokazuje też czytelnikom, jak duże znaczenie miała w tamtych czasach reputacja i jak bolesny był społeczny ostracyzm.
Nie można jednak powiedzieć, by osadzenie akcji w dziewiętnastym wieku oznaczało, że wiele poruszanych kwestii nie jest aktualnych i dzisiaj. Wątek relacji z rodzicami pozostaje istotny – przecież nie tylko w tamtych czasach żyli oschli, odlegli i surowi ojcowie, czy kapryśne, ale przecież kochające młodsze rodzeństwo. Podobnie, uzdolnione dzieci wciąż bywają przez otoczenie boleśnie sprowadzane do poziomu reszty, postrzegane jako zarozumiałe i wymądrzające się, albo wręcz dziwadła, które czym prędzej (i dla własnego dobra, oczywiście) powinny się nauczyć być jak inni.
Zdecydowanie warto docenić kreację postaci, które są przemyślane, kompletne, wiarygodne w swoich reakcjach i wypowiedziach. Autorka kładzie spory nacisk na relację Faith z rodzicami i młodszym bratem. Dziewczyna podziwia i idealizuje swojego ojca, jednak wydarzenia zmuszają ją do dostrzeżenia, że wielebny Erasmus Sunderly był tylko człowiekiem, w dodatku takim, który niejedno ma na sumieniu, mimo starannie pielęgnowanego wizerunku chodzącej uczciwości. Nastolatka buntuje się natomiast przeciwko matce, którą postrzega jako osobę płytką i interesowną, nie rozumiejąc w pełni okoliczności i motywacji, jakie kierują rodzicielką, a może i po trosze zazdroszcząc jej uroku osobistego. Jeżeli zaś chodzi o braciszka, Faith postrzega go często jako dodatkowy kłopot, ale przecież bardzo kocha i to z wzajemnością, o czym świadczy choćby wzruszająca scena z papierowym teatrzykiem.
Fabuła także została całkiem zgrabnie rozplanowana. Jeśli tyko komuś nie przeszkadza mało realistyczny pomysł na czternastolatkę, z powodzeniem prowadzącą ukradkowe śledztwo w sprawie morderstwa i wychodzącą obronną ręką z konfrontacji z przestępcami, powinien dobrze się bawić podczas lektury. Istotną rolę odgrywa także wątek tytułowego drzewa, egzotycznej rośliny o niezwykłych właściwościach, przywiezionej przez Sunderly’ego z jednej z wypraw. Pastor wierzy, że żywi się ona kłamstwami, a jej owoce pozwalają poznać ukryte prawdy. Jego córka podziela tę wiarę i usiłuje wykorzystać moc drzewa w śledztwie, rozsiewając kłamstwa, plotki i przygotowując prowokacje, co okazuje się mieć rozmaite konsekwencje, w tym takie, których bohaterka nie przewidziała. Szczęśliwie Faith nie pozostawia wszystkiego w rękach mocy nadnaturalnych (zresztą wedle jednej z interpretacji roślina wcale nie ma cudownych właściwości i z elementów fantastycznych pozostaje jedynie kwestia źródła energii potrzebnej drzewu do życia i wzrostu), co pozwala czytelnikowi śledzić jej poczynania z zainteresowaniem. Nie można jednak powiedzieć, by akcja gnała na łeb, na szyję, dlatego „Drzewo kłamstw” nie nadaje się dla młodych czytelników, którzy szybko się nudzą.
Styl Hardinge jest przyjemny w lekturze, może nie bardzo potoczysty, ale za to plastyczny. Pozwolę sobie na kilka przykładów: „[w nocy] klif (…) wyglądał, jakby ktoś odgryzł ogromny kawał nieba”, „próbowała przypomnieć sobie, jak to wszystko wyglądało w ciągu dnia, klify i przesmyki, postrzępione cyple, rozsypane chmury lecących w oddali morskich ptaków”, „wiatr grał w kominach i przypłaszczał do ziemi błyszczące spirale traw”, „od czasu do czasu niepewną ciszę przerywał łopot skrzydeł ptaków albo wykrzykiwanie przez nie szklanych pytań w szare niebo”. Do tłumaczenia uwag nie mam, poza tą, że w pewnym momencie, gdy pojawia się gra słów, można było umieścić wyjaśniający ją przypis, gdyż czytelnik nie mający świadomości, że angielskie „short” oznacza zarówno „krótki”, jak i „niski” nie zrozumie, dlaczego bohaterka dopatrywała się w zasłyszanej wypowiedzi ukrytej złośliwości.
Na koniec jeszcze jeden cytat, jakże znamienny – „jej poczucie własnej wartości zderzyło się właśnie czołowo z miłością, a takie zderzenia kończą się zawsze w jeden sposób. Miłość nie walczy uczciwie. W tym momencie jej duma, głęboka świadomość, że ma rację, a nawet poczucie tego, kim jest, nic nie znaczyły, bo stanęła twarzą w twarz z perspektywą tego, że nie będzie kochana”. A jednak niedługo później okoliczności zmuszą Faith do zaufania samej sobie i przejrzenia na oczy w kwestii więzi, jaka łączyła ją z ojcem. Uważam to za ciekawsze przesłanie od tych, płynących z wielu innych powieści dla nastolatek, gdzie bohaterki nieodmiennie znajdują miłość i budują swoje poczucie własnej wartości na tym, że zostały wybrane przez najprzystojniejszych, najbogatszych i w ogóle naj- mężczyzn ze swojego otoczenia.
Niechcący wyszło mi zastosowanie porad proroka Lebiody w praktyce: chciałam napisać króciaka o „Drzewie kłamstw”, ale jak wróciłam z wojaży to zobaczyłam twoją receznję ;-).
To było moje drugie miłe zaskoczenie w literaturze młodzieżowej po „Zakochanej w mroku” kilka lat temu. Tam wprawdzie romans jest, ale taki… naturalny, i nienachalny.