Olśniewająca i przełamująca granice pomiędzy literackimi gatunkami i konwencjami, a równocześnie nierówna i z wyjątkowo słabym zakończeniem – tak można opisać powieść Andrésa Ibáñeza „Lśnij, morze Edenu”.
Kolorowy, ale jednak worek
[Andrés Ibáñez „Lśnij, morze Edenu” - recenzja]
Olśniewająca i przełamująca granice pomiędzy literackimi gatunkami i konwencjami, a równocześnie nierówna i z wyjątkowo słabym zakończeniem – tak można opisać powieść Andrésa Ibáñeza „Lśnij, morze Edenu”.
Andrés Ibáñez
‹Lśnij, morze Edenu›
Miłośnicy tropienia ukrytych literackich szyfrów i symboli będą mieli tu pełne ręce roboty. Już w zapowiedzi wydawcy na okładce czytamy, że powieść stanowi miks „Dzikich detektywów” Roberta Bolaño, „Władcy much” Goldinga oraz popularnego serialu „Zagubieni”. Przypomnijmy dla porządku, że motyw bezludnej rajskiej wyspy to także „Przygody Robinsona Crusoe” Daniela Defoe oraz „Tajemnicza wyspa” Juliusza Verne’a. Daje się tu również dostrzec pewne nawiązanie do Jądra ciemności” Josepha Conrada (wątek eksploracji przestrzeni fizycznej połączony z podróżą w głąb samego siebie). Obecny też jest duch „Doktora Faustusa” Tomasza Manna, zarówno ze względu na motyw muzyczny i wyeksponowanie postaci kompozytora romantycznego Antona Brucknera (u Manna był Schönberg), osobę narratora (który sam jest kompozytorem), jak i nazwisko pewnej występującej tu rodziny: Leverkuhn.
Zabawne są także inne klucze, natury, nazwijmy to, personalnej. Jeden z bohaterów to Roberto B., co do którego nie ma wątpliwości, że jest to Roberto Bolaño, pisarz chilijski (dodajmy od razu, nie robi on najsympatyczniejszego wrażenia!). Pojawia się także postać o nazwisku Robert Frost (to wybitny poeta amerykański), jest też nawet – uwaga – Sapkowski! Wydaje mi się, że w jednym z drugoplanowych bohaterów rozpoznałam także Paulo Coelho… Taka właśnie jest lektura książki hiszpańskiego pisarza Andrésa Ibáñeza. Przewrotnie łączy on w swojej prozie to, co znamy: fakty, osoby, motywy i symbole.
Książka jest także niejednoznaczna w swojej formie, co jest jej wielką zaletą: trudno ją zaklasyfikować, czy to powieść katastroficzna, przygodowa czy fantasy, chwilami to także traktat filozoficzny, alegoria i dystopia, ale też dziennikarski reportaż-sylwetka. Granice są tu płynne. Świat realny przenika się z onirycznymi wizjami, są też odniesienia mistyczne, retrospekcje. Słowem – postmodernizm w pełnej krasie, gatunkowy supermarket, mieniący się różnorodnością.
Budzi naszą ciekawość, co dalej wydarzy się po (bardzo realistycznie opisanej) katastrofie samolotu, z której ocalała prawie setka osób. Znaleźli się na bezludnej(?) wyspie. Pamiętamy, że William Golding we „Władcy much” zdecydował się pokazać mroczną stronę ludzkiej natury, odtwarzając kształtujące się i „potworniejące” relacje społeczne (tym bardziej wstrząsające, bo bohaterami powieści były dzieci). Ibáñez z początku próbuje szeroko i panoramicznie nakreślić zawiązującą się wspólnotę rozbitków, wywodzących się z niej liderów czy „czarne owce”. W każdej grupie społecznej znajdą się moralizatorzy, wizjonerzy i pragmatycy – i również tutaj się to potwierdza.
Autor jednak nie rozwija konsekwentnie tego (wydawałoby się najbardziej oczywistego) wątku, co więcej, z czasem zupełnie go porzuca. Nie dostaniemy więc obrazu „Robinsonów ery globalizacji”, nie znajdziemy wyjaśnienia niesprawiedliwości tego świata, choć Ibáñez wiele akurat o relacjach w świecie pisze. Zamiast tego bohaterowie zostają postawieni w sytuacji, której zdecydowanie się nie spodziewali: a może ta wyspa nie jest bezludna, bo coraz więcej wskazuje na to, że jest tu coraz bardziej zagrażające rozbitkom „coś”, co trzeba zbadać i poznać i być może oswoić. Tylko tyle mogę powiedzieć, aby nie ujawnić zbyt wiele.
Polemizowałabym z przesadnie akcentowanymi tu odniesieniami do seksu, licznymi opisami fantazji oraz aktów seksualnych, często bardzo brutalnych. Owszem, to ważna dziedzina życia (może nawet dla faceta na bezludnej wyspie najważniejsza), ale bądźmy konsekwentni: skoro w tej opowieści o społeczności rozbitków jest tyle o seksie, niech tak samo dużo i naturalistycznie będzie też o głodzie, pragnieniu czystej wody oraz o tęsknocie za najbliższymi i chęciach powrotu do swojego zwyczajnego życia, wtedy proporcje będą zachowane. Że tamto już nie jest tak chwytliwe i ciekawe? Ano właśnie.
„Lśnij, morze Edenu” jest bardzo obszerną książką – i jak dla mnie: zupełnie niepotrzebnie. Mam wrażenie, że autor ma kłopot z panowaniem nad całością. Sporo pojawiających się tu fragmentów nie ma innej funkcji, jak tylko wypełnienie objętości. Owszem, porywająca opowieść to siła literatury, ale bez konsekwentnej kompozycji utworu prozatorskiego (nawet mocno nowatorskiego), cały wysiłek idzie na marne. Tu, w kontekście tego, jak książka się kończy, zbyt wiele rzeczy się zdecydowanie nie „klei”. Po cóż nam przydługawe i nużące opowieści o Noboru, czy Xóchitl, ze szczegółami wchodzące w ich życie? Opis grupy komunistów? Szczerze: cóż to wnosi do powieści, oprócz odpowiedniej liczby słów, skoro w ogóle nie łączy się to w żaden sposób z zakończeniem?
Okrzyczenie Ibáñeza „geniuszem” (jak czytamy na okładce) jest stanowczo przedwczesne. Pisarz genialny to taki, który od początku do końca wie, co pisze. Ten genialny mniej – pisze, co wie. I to ta druga charakterystyka jest właściwa dla Ibáñeza. Przy czym trzeba powiedzieć, że pisarzowi na pewno nie brak talentu i wyobraźni, by tworzyć sugestywne literackie obrazy, pisać z błyskiem, werwą i nader zajmująco. Szczerze przyznaję, że „Lśnij, morze Edenu” bardzo mnie wciągnęło i pod tym względem zachwyciło.
Między pisarzem genialnym a tym genialnym mniej jest taka różnica: powieść geniusza jest jak znakomicie spakowana walizka, gdzie wszystko ma swoje miejsce, rzeczy są starannie ułożone, jest ich tyle, ile trzeba i w każdej chwili wiemy, co gdzie się znajduje. W odróżnieniu od podróżnego worka, do którego wrzucamy wszystko jak leci, nie zastanawiając się, czy wszystko się przyda czy nie, a przypadkowo dobrane rzeczy obijają się tam chaotycznie o siebie. Takim właśnie „workiem” jest „Lśnij, morze Edenu”, jak gdyby autor liczył: jednym spodoba się to, innym tamto – i dla każdego znajdzie się tu coś odpowiedniego.
Największym rozczarowaniem jest zakończenie. Tak banalne, że aż denerwujące. Po cóż było przedzierać się przez nieco ponad 800 stron, zaliczać kolejne historie jak poziomy w grze komputerowej – czy tylko po to, by dojść do czegoś takiego? Serio? Po cóż było tworzyć obraz społeczności rozbitków, snuć fantazje na temat wyspy, dozować poczucie grozy, opowiadać o muzyce (i to, bądźmy szerzy, takiej, której słucha niewielu z nas)? Po co ten Bruckner, historie Japończyka i Meksykanki, opisy bólu, tortur i seksu? Nie ratuje książki ewentualna interpretacja mistyczna czy religijna, mnie w każdym razie zupełnie nie przekonuje. Czyściec? Piekło to inni czy ja sam dla siebie? To motyw tak zgrany, że trudno przyjąć to poważnie. I to właśnie zakończenie utwierdza mnie w przekonaniu, że „Lśnij, morze Edenu” to, odnosząc się do mojego wcześniejszego porównania, niestety, to worek, a nie „walizka geniusza”. Kolorowy, z dobrego materiału, nieźle uszyty – ale jednak worek.
Ja dodam jeszcze, że moja koleżanka z pracy, która w odróżnieniu od redakcyjnej koleżanki najbardziej lubi czytać hard SF, też przeczytała książkę Ibaneza i wrażenia miała podobne, zwłaszcza jeśli chodzi o nrzekanie na zakończenie. Podobno psuje ono dość mocno wrażenia z książki.