Z dorobku tworzącego po flamandzku belgijskiego pisarza wynika, że jest on bardzo wszechstronny: pisze poezje, prozę podróżniczą, recenzje literackie, eseje, sztuki teatralne. „Głośniej niż śnieg” to z kolei thriller, dotykający globalnych problemów świata. Autor nie do końca zdołał zrealizować ten zamysł.
Psychoza strachu
[Stefan Hertmans „Głośniej niż śnieg” - recenzja]
Z dorobku tworzącego po flamandzku belgijskiego pisarza wynika, że jest on bardzo wszechstronny: pisze poezje, prozę podróżniczą, recenzje literackie, eseje, sztuki teatralne. „Głośniej niż śnieg” to z kolei thriller, dotykający globalnych problemów świata. Autor nie do końca zdołał zrealizować ten zamysł.
Stefan Hertmans
‹Głośniej niż śnieg›
Zaczyna się tak bardzo po ”houellebecqowsku” – jest facet w średnim wieku, John de Vuyst, ma ustabilizowane życie, w miarę udane małżeństwo, nie jest jeszcze aż tak stary, by nie cieszyć się względami dużo młodszych od siebie kobiet. Jest zamożny, nie musi pracować ponad siły: ma dom, samochód, zawsze dobre jedzenie podlewane niezłym winem. Zachodnioeuropejska średnia. Tyle, że ze zdrowiem nie za bardzo, ale w sumie belgijska służba zdrowia na wysokim poziomie nie pozostawia go samemu sobie.
Ten w miarę stabilny świat ulega zachwianiu, gdy niemal jednocześnie dochodzi do zamachów bombowych w dwóch miejscach: w Instytucie Arabskim w Paryżu i w Bazylice św. Piotra. Media podają pokrzepiającą informację: papież nie ucierpiał. Niedługo potem – wybuch w izraelskiej ambasadzie w Nowym Jorku. Przyznajmy: niejeden z nas obawia się takich scenariuszy w „realu”. I nieraz się zastanawiamy, co zmieniłoby się w naszym życiu i w całej Europie, gdyby…
Wszystko zapowiada się więc dosyć interesująco, planetarne tło zostało zarysowane, pozostaje czekać na rozwój powieściowych wypadków. Ale na tym, ku naszemu największemu zaskoczeniu, cała globalność się kończy. Dalsza akcja książki dotyczy już rzeczy zupełnie innych, i nie mamy nawet pewności, że łączą się w jakikolwiek sposób z zamachami. Oto John znajduje w swojej skrzynce pocztowej niezrozumiałe listy, pisane „połączeniem cyrylicy z pismem arabskim”. Wyrzuca je bez czytania. Listy przychodzą nadal. Są jeszcze tajemnicze białe kulki, podrzucane przez kogoś w różne miejsca. Poczucie prześladowania ma również jego żona, Marga.
Dalej jest coraz mroczniej. Nadal listy, jacyś osaczający Margę i Johna ludzie, którzy nie szczędzą im przemocy. Wdzierają się w ich życie, porywają. I w środku tego wszystkiego nagle – Chazarzy. Tajemnicze plemię, wokół którego krąży tak wiele domysłów. Są tu nawiązania do „Trzynastego plemienia” Arthura Koestlera i „Chazarskiego słownika” Milorada Pavicia. Jest koncepcja „etnicznej bomby” oraz refleksja na temat genezy narodu żydowskiego, wszystko podszyte sugestią globalnego spisku (niestety, nie znajdzie on wyjaśnienia – to wątek porzucony). Robi się trochę jak w thrillerach Dana Browna, ale tak tylko trochę. Nie ma tu aż tak „podkręconego” tempa ani też nie doznamy poczucia, że wszystkie elementy w powieści są ze sobą sensownie powiązane i mają wytłumaczenie.
Trudno również powiedzieć, że dostajemy tu zapowiadaną przez wydawcę na okładce „wnikliwą analizę współczesności”. Powieść, jak wspomniałam, stopniowo zacieśnia się raczej wokół indywidualnych losów Johna i Margi, których groza wydarzeń od siebie oddziela, później – łączy na nowo. Z tej powieści wypływa jedynie sugestia, że są jakieś grupy (etniczne? religijne?), które chcą wpłynąć na globalny porządek świata – ale to za mało, by uznać, że jest to jakaś szczególnie „wnikliwa analiza”.
Idąc dalej śladem okładkowego blurba, czytamy, że Hertmans napisał „coś więcej niż thriller”. W moim odczuciu – „Głośniej niż śnieg” to akurat mniej niż thriller. Co może, ale też nie musi być zarzutem. Owszem, nie jest to typowy „wzorzec thrillera” (o ile coś takiego istnieje!), jednak to, co wykracza poza jego granice, niespecjalnie wychodzi książce na korzyść. Blurb określa też powieść jako „brutalną i sensualną” – i to się co do joty zgadza, bo sporo tu jest opisów ludzkiego cierpienia, a zwłaszcza rozmaitych stanów ludzkiej fizjologii. Brawo dla pisarza za sugestywność, tylko co to wnosi istotnego do powieści? Ukoronowaniem jest drobiazgowe studium bólu palca w finale.
Niespecjalnie podoba mi się także swoisty „zachodniocentryzm” powieści Martensa, może niezamierzony. Ale nie da się nie zauważyć kontrastu: tu, na Zachodzie jest cywilizacja: samochody, dobre restauracje, wyrafinowana barokowa muzyka (to motyw przewijający się przez całość), przyzwoita służba zdrowia. A gdzieś tam jest Azerbejdżan albo Kazachstan - „bo ja wiem”, jak ujmuje to nonszalancko narrator. Równie dobrze może to być Gruzja albo Uzbekistan. I że to najpewniej „gdzieś stamtąd” pochodzą ci brutalni ludzie, którzy porywają i okaleczają. Może w 2004 roku, gdy ta powieść została opublikowana po raz pierwszy, nie było to aż tak czytelne, ale dostrzec można, że dzisiaj, ponad dziesięć lat później, nabiera to nowego znaczenia.
Pomiędzy scenami powieści, wśród dialogów bohaterów i opisów ich emocji wyłania się bardzo pesymistyczny opis świata, w którym brak jest głębokich więzi międzyludzkich, gdzie panuje psychoza strachu i podejrzliwości, gdzie brakuje poczucia, że jako ludzkość, niezależnie od naszego pochodzenia i tożsamości, dzielimy wspólny los mieszkańców jednej planety. I chociażby dla tej refleksji warto sięgnąć po „Głośniej niż śnieg”.