Klimat wakacji, burze dorastania i pięknie opisane ludzkie emocje. „Moje lato w Tenby”, choć schematyczne, mocno broni się rozmachem i niepowtarzalną atmosferą wielowątkowej opowieści.
Klepsydra nad morzem
[Tracy Rees „Moje lato w Tenby” - recenzja]
Klimat wakacji, burze dorastania i pięknie opisane ludzkie emocje. „Moje lato w Tenby”, choć schematyczne, mocno broni się rozmachem i niepowtarzalną atmosferą wielowątkowej opowieści.
Tracy Rees
‹Moje lato w Tenby›
Nora swoim zachowaniem zaskakuje samą siebie. Niedługo kończy czterdzieści lat, więc to pewnie kryzys wieku średniego. Jest wypalona zawodowo (pracuje w administracji na uczelni) i nie widzi dla siebie perspektyw w pracy. Londyn i tempo życia ją przytłacza. Matka, a nawet były partner (!) próbują ją przywołać do porządku. Tymczasem któregoś dnia Nora postanawia wyjechać do Tenby, nadmorskiej miejscowości w Walii. W okolicy mieszka jej babcia, więc jest okazja, by wzmocnić rodzinne więzi i odetchnąć od codzienności.
Nie ma wątpliwości, że to nic nowego. Wiele powieści rozpoczyna się w ten sposób: bohaterka, zmęczona życiem, rzuca wszystko i wyjeżdża „gdzie oczy poniosą”. Co więcej, Tracy Rees oczywiście korzysta z wielu innych schematów, które możemy bez trudu rozpoznać. Można było na przykład zrezygnować z bardzo, ale to bardzo już ogranych dylematów Nory na temat stanu cywilnego Logana (no, kto by pomyślał!). Ale trzeba przyznać, że pod piórem autorki wszystko naprawdę „bezszwowo” łączy wszystko w spójną całość, dzięki czemu książkę czyta się lekko, jednym tchem, a jej schematyczność nie bardzo przeszkadza. „Moje lato w Tenby” przekonuje także głębią i mądrością opowieści, a także trafnością obserwacji.
Powieść ma przy tym ciekawy koloryt nostalgii i dawnych czasów. Akcja prowadzona jest równolegle: opowiada o Norze, ale toczy się też w latach 50. XX wieku. Wtedy do Tenby na wakacje do rodziny przyjeżdżała co roku Chloe. To szczególnie udane rozdziały, obrazujące atmosferę tamtych czasów, nastoletnich przyjaźni i miłości. Tracy Rees wspaniale pokazała dorastanie Chloe, zabiegającej o akceptację bogatszej i ładniejszej kuzynki oraz jej koleżanek, chcącej za wszelką cenę tak jak one znaleźć się w kręgu dziewcząt, na które chłopcy zwrócą uwagę. Z perspektywy dzisiejszych czasów dostrzegamy tu pewne okrucieństwo: o statusie dziewczyny w grupie rówieśników decydowała wyłącznie uroda, a za „wymarzone” kontakty z chłopakami można było zapłacić wysoką cenę (wątek Megan).
Co roku lato w Tenby było dla Chloe wielką przygodą za sprawą chłopaka o imieniu Llew. Młodszy od niej o dwa lata, wyróżniał się jednak dojrzałością i zdrowym rozsądkiem. Przyjaźń czy kochanie? Wokół tego z pozoru wyświechtanego dylematu autorka snuje piękną i niebanalną historię, która pozwala nam zrozumieć wiele życiowych tajemnic i dramatów. Tracy Rees opisuje emocje swoich bohaterów z delikatnością i wyczuciem, ale też wielowymiarowo, co zdecydowanie pozwala uniknąć przypięcia książce etykietki miałkiego czytadełka. W bardzo ciekawej formie pojawiają się także w powieści echa lat 60. XX wieku, na które przypadało apogeum hipisowskiej rewolucji. Widać tu doskonale, jak zmieniały się czasy i jak wraz z nimi z upływem kolejnych dekad zmieniali i zmieniają się ludzie. Autorka potrafiła to świetnie pokazać.
Przykre jest tylko to, że ogólne niezłe wrażenie, jakie wywiera ta książka, znacznie obniżone jest przez niedopracowane tłumaczenie. Mieszkanie Nory raz jest w londyńskiej dzielnicy Kingston, innym razem – w Kensington. W nazwie podlondyńskiego lotniska Stansted jest literówka. Zamiast „przyrodniej siostry” mamy pod koniec powieści „kuzynkę” (mogę zdradzić tylko tyle, żeby uniknąć spoilerów). Delikatnie rzecz ujmując, podziwiam odporność czytających ten przekład redaktorów, bo fraza „wydawać się” w różnych odmianach pojawia się w tłumaczeniu aż do znudzenia, a zdarza się, że nawet dwukrotnie na tej samej stronie. To być może stylistyczna maniera autorki oryginału, ale język polski jest o wiele mniej tolerancyjny niż angielski wobec stale powtarzających się wyrazów i na tym polega praca tłumacza, by znaleźć inne, równie trafne odpowiedniki.
Również nie za bardzo rozumiem polski tytuł książki. „Moje lato w Tenby” – czyli czyje? Trafniej byłoby może: „Nasze lato w Tenby” (opowieść ma dwie główne bohaterki) lub w ogóle bez zaimka. Naprawdę szkoda, ze nie ma tu jakiegoś nawiązania do oryginalnego tytułu powieści „The Hourglass”. Po polsku to „Klepsydra”, a ten rekwizyt w powieści się pojawia i staje się ciekawym symbolem spajającym wątki, pozwalającym wydobyć z nich ponadczasową refleksję dotyczącą upływu czasu i przemijalności życia. Jest taki wiersz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej „Klepsydra nad morzem”…
To nie są jedyne motywy przewodnie w „Moim lecie w Tenby”. Tracy Rees inspiruje także do przemyśleń na temat relacji matki i córki, rodzinnych tajemnic, konfrontacji młodości ze starością, stałości uczuć i poczucia wewnętrznej wolności. Wiele tu wątków i tematów, ale książka nie jest nimi przeładowana, jest tu oddech i klimat, a nawet dobre jedzenie (zachowuję sobie podany przez autorkę na końcu książki przepis na ciasteczka). Postać Kaitlin, pełna pozytywnej energii, pozwala na przemyślenie sobie życiowych priorytetów. Podoba mi się także to, że autorka zrezygnowała ze schematycznego zakończenia wątku Nory, jakiego moglibyśmy oczekiwać. Zamiast tego, mamy swoiste zawieszenie, o wiele bardziej realistyczne. Nie ulega wątpliwości, że powieść Tracy Rees nas zaskoczy i przyniesie o wiele więcej niż spodziewalibyśmy się po jednej z wielu tak zwanych książek na lato.