Trzynaście lat wyczekiwaliśmy na nową powieść Markusa Zusaka. „Gliniany most” mocno jednak rozczarowuje.
Most donikąd
[Markus Zusak „Gliniany most” - recenzja]
Trzynaście lat wyczekiwaliśmy na nową powieść Markusa Zusaka. „Gliniany most” mocno jednak rozczarowuje.
Markus Zusak
‹Gliniany most›
Dla wielu czytelników urodzony w 1975 roku australijski pisarz o niemiecko-austriackich korzeniach jest autorem arcydzieła – to „
Złodziejka książek”. Pisałam, że to „przejmująca opowieść o jasnych barwach człowieczeństwa w najmroczniejszych czasach. I o tym, że za dobro lub zło na świecie – odpowiedzialny jest zawsze konkretny człowiek”. Stale do tej książki wracam, bo znajduję w niej wiele ważnych odpowiedzi na dylematy dotyczące zagrożeń we współczesnym świecie.
„Gliniany most” to coś zupełnie innego niż „Złodziejka książek”, choć został skierowany do podobnej grupy docelowej. Dobrze, że Zusak nie należy do pisarzy „jednego tematu”, stale piszących tę samą książkę. Akcja jego najnowszej powieści rozgrywa się w Australii, gdzieś na przedmieściach Sydney. Jest duże prawdopodobieństwo, że są w niej wątki autobiograficzne: autor ma troje rodzeństwa – w „Glinianym moście” występuje pięciu braci Dunbarów. Zwraca też uwagę wątek polski: matka chłopców Penelopa Lesciuszko przybyła do Australii z naszego kraju. Nawiasem mówiąc, odmalowany obraz Polski jest naciągany i jakże stereotypowy. Występujący w książce motyw pomników Stalina to, kolokwialnie mówiąc, mocne „przegięcie”, bo jedyny taki monument stał u nas w Ustrzykach Dolnych i został zburzony w 1956 roku, a Penelopa emigruje z Polski w latach 80. XX wieku! Nawet jeśli wziąć pod uwagę, że powieściopisarz może modyfikować fakty na użytek fikcji, ten akurat motyw w moim odczuciu jest mocno krzywdzący.
Trudno nam wejść w świat tej powieści. Skomplikowany język, chaotyczne, ulotne sytuacje, częste zmiany czasowej perspektywy. Jakieś symbole, odnoszące się do tego, co będzie potem. Później jednak spada na nas tyle słów i wątków, że o tamtych symbolach zapominamy. Wymaga to od czytelnika sporej cierpliwości i „woli przetrwania”. Z tak wysoko podniesioną poprzeczką poradzi sobie chyba niewielu czytelników.
Braci jest pięciu – w kolejności od najstarszego: Matthew (jest on także narratorem), Rory, Henry, Clayton i Thomas. Na pierwszy plan powieści wysuwa się Clayton, to o nim w większości jest ta historia. Co do pozostałych – są tłem, wręcz „chmarą”, poza imionami niewiele ich odróżnia, trudno znaleźć jakiś punkt zaczepienia czy emocjonalny kontakt z nimi. Może poza Tommym, miłośnikiem zwierząt. Które w domu Dunbarów są obecne i noszą imiona z greckiej mitologii, ale poza tym ogólnie niewiele wnoszą do powieści, stanowiąc raczej osobliwą dekorację.
Jeśli wytrwamy, to mniej więcej po siedemdziesiątej stronie coś zaczyna się klarować. W retrospekcji poznajemy drogę panny Lesciuszko z Polski do Australii, dzieje jej znajomości z Michaelem Dunbarem, a następnie historię jej odchodzenia. To najlepiej przedstawiony wątek w „Glinianym moście”, wywołuje wiele emocji i jest piękną przypowieścią o utracie tych, których kochamy. Cała reszta innych licznych (zbyt licznych) wątków wydaje się zwyczajnie niepotrzebna i mało istotna, jak na przykład ciągnąca się przez całą książkę opowieść o Carey Novac (te dłużyzny o wyścigach konnych wystawiają czytelnika na wielką próbę). Jestem przekonana, że to mogłaby być w sumie po prostu osobna powieść – wszystko miałoby szansę odpowiednio mocno wybrzmieć emocjonalnie i naprawdę pięknie pod względem literackim.
Główny zamysł „Glinianego mostu” jest czytelny: miała to być zapewne opowieść o wchodzeniu w dorosłość, dojrzewaniu w trudnych warunkach – bo bez rodziców. Ojciec porzucił synów po śmierci matki. Tak po prostu odszedł od dzieci, nie kontaktując się z nimi. Z jednej strony może szkoda, że wydawca pisze o tym wszystkim od razu na okładce, ale z drugiej strony – początek historii jest nad wyraz chaotyczny i może lepiej, że coś jednak wiemy. Chłopcy próbują żyć jak potrafią, ze szkołą często są na bakier, w sumie są uosobieniem, delikatnie mówiąc, przeciętności i nijakości. I z tym zostają, choć gdy jeszcze żyła matka, próbowała to zmienić.
Lektury tej zdecydowanie zbyt długiej i rozwlekłej powieści nie ułatwia styl autora. Manieryczne, jednozdaniowe akapity po jakimś czasie irytują pretensjonalnością. Co więcej, powieść – choć są tu różnorodne wątki, postacie i historie – wybrzmiewa cały czas na tej samej emocjonalnej nucie, co też nie pomaga w jej odbiorze. Markus Zusak zapewne sądził, że znalazł jakiś oryginalny, nośny ton dla swojego utworu, miało to zbudować klimat, ale to zabieg moim zdaniem mocno nieudany. Całość się rozłazi, nudzi, drażni i sprawia wrażenie, że autor wpadł w przesadę. Przynajmniej tak to brzmi w polskim przekładzie.
Nie przekonuje też metaforyczne odczytanie „Glinianego mostu” – bo tylko takie wydaje się możliwe. Tytułowy motyw polega na tym, że oto Michael Dunbar po latach niespodziewanie wraca do domu, prosząc, aby któryś z synów pomógł mu w budowie mostu. Dlaczego w budowie ma pomagać tylko jeden syn Michaela? Dlaczego jest tak, że Clay rzuca szkołę, by spełnić prośbę ojca? Skąd i dokąd ten most prowadzi? Ten główny wątek też zresztą ginie wśród wielu innych historii. Pod koniec sprawia nawet wrażenie porzuconego (na rzecz Carey i wyścigów konnych). Najbardziej fortunną interpretacją, jaka przychodzi mi do głowy to taka, że jest to książka o kryzysie męskości. Synowie byli bardzo związani emocjonalnie z matką, natomiast z ojcem – wcale. Ale to zbyt mało, by całość uznać za udany utwór. Wysiłek włożony w przeczytanie tej dosyć obszernej powieści nie wydaje mi się wynagrodzony. „Gliniany most” okazuje się, niestety, mostem donikąd.