W reportażu o Hiszpanii „Ciałko” autorka podejmuje szczególnie bolesny temat, który dopiero od niedawna zaczyna być wyjaśniany. To instytucjonalna kradzież dzieci sprzedawanych do adopcji. Proceder ten ma szersze tło, co czyni go jeszcze bardziej wstrząsającym.
Ukradzione i fałszywe
[Katarzyna Kobylarczyk „Ciałko” - recenzja]
W reportażu o Hiszpanii „Ciałko” autorka podejmuje szczególnie bolesny temat, który dopiero od niedawna zaczyna być wyjaśniany. To instytucjonalna kradzież dzieci sprzedawanych do adopcji. Proceder ten ma szersze tło, co czyni go jeszcze bardziej wstrząsającym.
Katarzyna Kobylarczyk
‹Ciałko›
Sposób działania był za każdym razem podobny. W szpitalach rodziły się dzieci. Jednak wiele matek nie doczekało szczęśliwego wyjścia z niemowlęciem do domu. Najczęściej było tak, że niespodziewanie dowiadywały się o śmierci dziecka („nagle mu się pogorszyło”). Nigdy nie można było obejrzeć ciała ani samodzielnie pogrzebać zwłok. „My się wszystkim zajmiemy”, zapewniali pracownicy służby zdrowia, co zamykało sprawę.
W rzeczywistości dzieci żyły i miały się bardzo dobrze. Odebrane rodzicom, trafiały do adopcji, za którą trzeba było słono zapłacić (równowartość mieszkania lub samochodu). W dokumentach nadawano im nową tożsamość. Nikt nie wie, ile takich przypadków miało miejsce w Hiszpanii, ocenia się, że w latach 1950-90 mogło być ich nawet kilkaset tysięcy. Mówi się na nie: „bebés robados”, ukradzione dzieci. Albo „hijos falsos”, fałszywe dzieci – adoptowane i nie wiedzące, że mają innych biologicznych rodziców, bo preparowano także dokumenty urodzenia. Miało nie być pytań, oglądania się wstecz. Obecnie w Hiszpanii zaczyna się o tym po latach mówić, przede wszystkim dlatego że uchwalono nowe prawo. Milczenie przerywa wiele osób, którym zależy na dotarciu do prawdy o swoim pochodzeniu czy poznaniu losów rzekomo „zmarłego” dziecka. Rzeczą bodaj najtrudniejszą do przyjęcia przez wszystkich jest to, że „kradzieże” dzieci miały bez wątpienia charakter systemowy.
Tym oto bolesnym tematem zajęła się Katarzyna Kobylarczyk w „Ciałku”. Autorka jest doświadczoną reportażystką, ma już na swoim koncie „
Pył z landrynek” oraz znakomity „
Strup”, wyróżniony m.in. nagrodą im. Ryszarda Kapuścińskiego, dotykający traum hiszpańskiej wojny domowej. Książka, którą obecnie dostajemy, mierzy się z równie wstrząsającym dramatem dzieci z odebraną tożsamością.
„Handlowano nimi niczym zwierzątkami domowymi albo chińskimi wazonami”, stwierdza cytowany przez pisarkę autor raportu na temat zaginięć dzieci. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku – w czasie, gdy reżim generała Franco był najsilniejszy - proceder ten był represją polityczną. W latach sześćdziesiątych zmienił się w lukratywny biznes. Dyktatura dobiegła końca, ale – jak się okazuje – kradzieże i handel dziećmi trwały nadal. Takie przypadki notowano nawet jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XX wieku.
Lektura „Ciałka” nie jest najłatwiejsza, przede wszystkim dlatego że temat budzi szczególnie głębokie emocje. Również z tego względu, że mamy tutaj spore nagromadzenie szczegółów, nazwisk, okoliczności i faktów. Nie w każdym miejscu wszystko wybrzmiewa dostatecznie dobitnie, w gęsto upakowanym tekście bardzo brakuje przestrzeni dla czytelnika, aby wszystko sobie poskładał i usystematyzował. Nie zmienia to rzecz jasna faktu, że to bardzo ważny i rzetelnie udokumentowany reportaż.
Choć mechanizmy tego procederu były podobne, za każdym dramatem kryje się indywidualna historia. Katarzyna Kobylarczyk dociera do ofiar tego procederu: matek, którym odebrano dzieci i osób, które jako niemowlęta zostały oddzielone od rodziców. Autorka próbuje rozwikłać splątane wątki, przebić się przez ból swoich rozmówców i odtworzyć wydarzenia. Na pierwszy plan wysuwa się to, że we wszystkich przypadkach ktoś autorytarnie decydował o tym, że dana kobieta nie mogła wychowywać potomstwa. Z różnych względów: politycznych, obyczajowych, religijnych (gdy dziecko jest nieślubne). Odbieranie niemowląt było w Hiszpanii formą „naprawy zepsutych kobiet” oraz podnoszenia ich godności moralnej. Ten ukryty penitencjarny system działał przez dziesięciolecia i – jak możemy się przekonać w książce – nad wyraz skutecznie.
Autorce znakomicie udało się pokazać dramat ofiar, dodatkowo pogłębiony tym, że podejmowane przez te osoby próby prawnego dochodzenia prawdy wcale nie są łatwe. Jest tak między innymi dlatego, że nie sprzyja temu system prawny w Hiszpanii. Wiele postępowań zostało umorzonych. Katarzyna Kobylarczyk zjawisko to rozpoznaje w szerszym kontekście tak zwanego frankizmu socjologicznego, definiowanego przez hiszpańskojęzyczną Wikipedię. Jest to „przetrwanie cech społecznych typowych dla frankizmu w społeczeństwie hiszpańskim po śmierci generała Franco (…) i trwających do dziś”. To niezwykle cenne spostrzeżenie, bo pozwala dostrzec dyktaturę – każdą dyktaturę – jako coś, co nie kończy się dokładnie w chwili upadku, ale wywiera długofalowe społeczne skutki i sieje spustoszenie także po wielu latach, jak to ma miejsce w Hiszpanii.
Dla mnie „Ciałko” – tak samo jak poprzednia książka Katarzyny Kobylarczyk „Strup” – jest publikacją, za której sprawą postrzeganie Hiszpanii i jej kultury mocno się zmienia. Nie jest to już tylko i wyłącznie słoneczny kraj uśmiechniętych, towarzyskich ludzi. To także społeczeństwo dotknięte traumatycznymi przeżyciami, jeszcze nie do końca przepracowanymi, co ma dotkliwe następstwa. Proces otwierania się na trudną prawdę jest ciągle przed Hiszpanią, choć nadal nie wiadomo, czy w ogóle będzie miał miejsce.