Dobry detektyw tynfa wart. Jason Goodwin w debiutanckiej książce rozgrywającej się w dziewiętnastowiecznym Stambule prezentuje bardzo nietypowego łowcę przestępców – Jeszima Togalu. Prócz licznych talentów Jeszim wyróżnia się przede wszystkim tym, że jest… eunuchem. Na szczęście ani o bohaterze Goodwina, ani o fabule „Drzewa Janczarów” nie można powiedzieć, że brakuje im ikry.
Przepis na detektywa
[Jason Goodwin „Drzewo Janczarów” - recenzja]
Dobry detektyw tynfa wart. Jason Goodwin w debiutanckiej książce rozgrywającej się w dziewiętnastowiecznym Stambule prezentuje bardzo nietypowego łowcę przestępców – Jeszima Togalu. Prócz licznych talentów Jeszim wyróżnia się przede wszystkim tym, że jest… eunuchem. Na szczęście ani o bohaterze Goodwina, ani o fabule „Drzewa Janczarów” nie można powiedzieć, że brakuje im ikry.
Jason Goodwin
‹Drzewo Janczarów›
Czytelnik pewnie nie raz spotykał się z niekonwencjonalnymi pomysłami na detektywa. Już sam Sherlock Holmes był – trzeba przyznać – strasznym dziwadłem ze swoimi ekscentrycznymi eksperymentami, uzależnieniem od kokainy, mizoginizmem czy grą na skrzypcach. Idąc za przykładem Conan Doyle’a kolejni pisarze kryminałów na ogół starali się, aby ich bohaterowie znacząco wyróżniali się spośród grona tropicieli zbrodni. I tak, mamy detektywa-rabina z cyklu kryminałów Kemelmana, księdza Browna albo chińskiego sędziego Di stworzonego przez van Gulika. Autor „Drzewa Janczarów” najwyraźniej postanowił wpisać się w tradycję konstruowania oryginalnych bohaterów i stworzył Jeszima Togalu, Turka, detektywa-eunucha.
Akcja powieści rozgrywa się w dziewiętnastowiecznym Stambule. To okres kryzysu i stagnacji Imperium Osmańskiego, kiedy stare obyczaje żyją jeszcze w pamięci ludzi, a już pojawiają się nowe. Tak jest z tytułowymi janczarami – elitarnym wojskiem stworzonym do podboju Europy, a zlikwidowanym przez sułtana Mahmuda II dziesięć lat przed wydarzeniami opisanymi w książce (czyli w roku 1826). Janczarzy, przez lata stanowiący dumę i podstawową siłę Imperium, na skutek przemian w XIX wieku zostali rozwiązani, pozbawieni racji bytu i zepchnięci na margines społeczny. Ich miejsce zajęła Nowa Gwardia – nowoczesne wojsko stworzone na wzór zachodnioeuropejski. Właśnie zbliża się czas uroczystego przeglądu wojsk przez sułtana, chwila, kiedy po latach przygotowań Gwardia przejmie rolę obrońcy Imperium. Niestety, na dziesięć dni przed planowaną uroczystością w makabrycznych okolicznościach ginie kilku oficerów – kwiat nowego wojska. Gwardii grozi kompromitacja, trzeba więc jak najprędzej odnaleźć przestępcę i wyjaśnić brutalne mordy. Do akcji wkracza detektyw Jeszim.
Główny bohater, jak już wspomniałem, nie jest typowym szaraczkiem niewyróżniającym się w tłumie. Oprócz talentów detektywistycznych świetnie zna się na gotowaniu, lubi literaturę francuską (czytuje „Niebezpieczne związki” i „Ojca Goriot”), a co więcej, mimo fizycznego kalectwa, jest także… gorącym kochankiem. Jakby tego jednego bohatera było mało, przez powieść Goodwina przewija się cały zastęp dziwnych postaci. Najlepszym tego przykładem jest towarzysz Jeszima – Stanisław Palewski, polski ambasador w Stambule. Dobrze określił jego i Jeszima Goodwin w internetowym wywiadzie: „Jeden bez jaj, drugi bez ojczyzny, razem tworzą świetny duet”
1). Palewski, jak na stereotypowego Polaka przystało, ma pociąg do alkoholu, toteż co czwartek spotyka się z detektywem na suto zakrapianej kolacji (Jeszim przyrządza tureckie specjały, Palewski przynosi schłodzoną żubrówkę), a i we własnym domu nie stroni od napojów wyskokowych. Na szczęście poza tym Polak jest dowcipnym (por. „wypadek” z winem na spotkaniu u sułtana) i oddanym kompanem Jeszima. Dalej, przyjaciółką głównego bohatera jest Prin, tancerka-transwestyta (köçek), ni to kobieta, ni facet
2). Nawet zwykła – wydawałoby się – postać, jak mistrz cechu zupników Albańczyk Mustafa, okazuje się eksjanczarem, żołnierzem pozbawionym swojego fachu. Można pomyśleć, że Goodwin stworzył tę menażerię dziwolągów li tylko ku uciesze czytelnika, jednak prawda jest inna – celem autora było pokazanie kolorytu chylącego się ku upadkowi Imperium Ottomańskiego. I – stwierdzam z satysfakcją – osiągnął swój cel.
W posłowiu Goodwin przyznaje, że „Drzewo Janczarów” napisał zafascynowany historią Turcji; tę fascynację doskonale widać w książce. Stambuł nie jest jedynie egzotycznym tłem dla wydarzeń, bierze wręcz udział w akcji, wydaje się nieodzownym elementem kryminału. Tak jest choćby z ważnymi dla rozwikłania zagadki wieżami pożarniczymi czy cotygodniowymi wizytami Jeszima w łaźni (nomen omen) tureckiej. Czytelnik poznaje zwyczaje panujące w haremie sułtana (patrz: ciekawa historia strażników „z lokami”), skomplikowaną geografię miasta, sposoby przyrządzania tureckich potraw, mentalność dziewiętnastowiecznych mieszkańców Imperium, a nawet historię podboju Stambułu. Najlepsze, że to wszystko nie przesłania wątku kryminalnego, a dodaje mu smaku jak odpowiednio dobrana przyprawa.
Jedynym mankamentem „Drzewa Janczarów” jest zakończenie wątku kryminalnego, które po prostu się rozłazi. Zgodnie z logiką klasycznego kryminału, do którego powieść nawiązuje, wypadałoby spodziewać się błysku geniuszu detektywa i ukarania złoczyńcy – tu jednak wszystko rozpuszcza się w mętnych wodach polityki. Nie zostałem też zaskoczony „niespodziewanym zwrotem akcji”, który wprawny czytelnik jest w stanie przewidzieć na kilkanaście stron wcześniej. Na szczęście książka Goodwina nie jest śmiertelnie poważnym kryminałem, a raczej barwną opowieścią „z przymrużeniem oka”, dlatego myślę, że można darować autorowi końcowe osłabienie formy. Zwłaszcza, że poza tym powieść czyta się dobrze, nie ma fabularnych mielizn, a opisywany Stambuł zwyczajnie zachwyca. No i jest jeszcze dowcipny wątek z Palewskim, ambasadorem bez państwa, bezkarnie grającym na nosie Rosjanom. Dobra rozrywka dla zmęczonych poważnymi kryminałami, gdzie trup ściele się zbyt gęsto.