Korzystając z książki Andrzeja Franaszka można by z powodzeniem nauczać historii XX wieku. Życiorysu polskiego noblisty nie da się bowiem oddzielić od najważniejszych wydarzeń minionego stulecia. Jest więc „Miłosz. Biografia” nie tylko historią wielkiego człowieka, ale również historią naszego kontynentu.
Miłosz, czyli sensacje XX wieku
[Andrzej Franaszek „Miłosz. Biografia” - recenzja]
Korzystając z książki Andrzeja Franaszka można by z powodzeniem nauczać historii XX wieku. Życiorysu polskiego noblisty nie da się bowiem oddzielić od najważniejszych wydarzeń minionego stulecia. Jest więc „Miłosz. Biografia” nie tylko historią wielkiego człowieka, ale również historią naszego kontynentu.
Andrzej Franaszek
‹Miłosz. Biografia›
Pierwsze na co zwraca czytelnik uwagę to ogrom wydarzeń z życia bohatera. Biografią Miłosza można by obdarzyć ze spokojem jeszcze kilka osób, a i tak zostałoby całkiem sporo dla samego poety. Właściwie każda z dziewięciu części, na jakie Franaszek podzielił swoją książkę, to osobny żywot. Mamy więc dzieciństwo na Litwie, świat na poły magiczny, na poły zaś dramatyczny (I wojna światowa), stosunkowo dobrze znany czytelnikom „Doliny Issy”. Potem młodość w Wilnie i kariera w Warszawie. Wojna. Pierwsze lata stalinizmu, flirt z komunistyczną władzą, a następnie emigracja.
Tych światów jest tak wiele, że momentami Miłosz może zdawać się podróżnikiem w czasie z H.G. Wellsa, który trafia do coraz to nowych rzeczywistości. W każdej obowiązują odmienne prawa, każda odciska swoje piętno na bohaterze, ten jednak nigdy do końca jej nie ulega – jak w wierszu Lechonia: „I nie zrzekł się rozkoszy nie zdradzając cnoty”. Dobrym tego przykładem jest epizod z komunizmem, w który Miłosz przez długi czas wierzył, a przecież, spod którego władzy potrafił się uwolnić – w odróżnieniu od licznych kolegów. Albo pobyt w Ameryce, która jednocześnie poetę fascynowała i mocno odpychała. Albo III RP będąca ziszczeniem pragnień autora „W mojej ojczyźnie”, a zarazem powrotem do przedwojennych demonów.
Franaszek nie udaje, że udało mu się zrozumieć Miłosza. Autor przyjął bardzo ciekawą metodę – jego książka jest hipotezą badawczą, pracą w toku, w którą wgląd daje czytelnikowi. Redaktor „Tygodnika Powszechnego” nie feruje wyroków, zdając sobie sprawę, że „nic łatwiejszego niż komentować czyjeś decyzje z bezpiecznego dystansu”. A poetę osądzać łatwo, czego najlepszy dowód mieliśmy całkiem niedawno, podczas debaty nad Rokiem Miłosza. Życie autora „Trzech zim” z pewnością nie było życiem świętego – w biografii Franaszka widać to bardzo wyraźnie – zarazem jednak jest w nim coś, co wnikliwemu czytelnikowi każe dwa razy się zastanowić, zanim wyda wyrok.
Bohater biografii wymyka się bowiem nie tylko sądom, ale również samej próbie opisania go. Trafnie zauważył Stefan Chwin („Tygodnik Powszechny” 12.6.11), że Miłosz rozsadza książkę Franaszka. Jest zbyt duży nawet jak na 900 stron tekstu. Najwyraźniej widać to chyba w końcowych rozdziałach, kiedy – wydawałoby się – bohater był na wyciągnięcie ręki w niedalekim Krakowie. A jednak okres od lat dziewięćdziesiątych nieco rozłazi się autorowi biografii. Jakby Miłosz pod koniec życia stał się jeszcze większą zagadką, niż był nią – dajmy na to – w latach spędzonych w Berkeley. Być może najlepszym podsumowaniem jego ostatniego okresu jest metafora końca XX wieku, który powoli roztapiał się w nadchodzącym nowym stuleciu.
Miłosz jest również frapujący jako postać miotana żywiołami, zgodnie z anegdotą jego ucznia, który na pytanie o hobby noblisty, odrzekł: „Hobby? Poeci nie mają hobby, mają obsesje…” W autorze „To” widać i niesamowitą żywotność, żądzę życia, i głęboką duchowość, przejawiającą się choćby w niestereotypowym stosunku do religii katolickiej. Jest więc Miłosz „gargantuiczny”, czerpiący pełnymi garściami z życia – niemal do końca życia – i jest Miłosz, autor „Traktatu teologicznego” czy anty-materialistycznej „Ziemi Ulro”. Miłosz polityczny, angażujący się w liczne debaty, wspierający Solidarność, i Miłosz chłodny obserwator „targowiska próżności”. I każdy jest prawdziwy.
Spodziewam się, że wiele osób będzie czytało biografię twórcy „Nieobjętej ziemi”, szukając pikantnych szczegółów. Albo próbowało zrozumieć podejmowane przez niego, często trudne decyzje. Można też, i to podejście jest mi najbliższe, spojrzeć na historię Miłosza trochę jak na historię XX wieku. A więc historię przede wszystkim dramatyczną, która jak żadna inna wcześniej objawiła, do czego zdolny jest człowiek. Zarazem właśnie w tej historii i w historii Miłosza jednym z ważniejszych wątków jest wątek religijny, szczerego poszukiwania obecności Boga, zwłaszcza w wydarzeniach najtrudniejszych.
Miłosza podejście do wiary jest jednym z bardziej frapujących tematów dla odbiorców poety. Widzimy to zarówno u osób odżegnujących poetę od katolickiej wiary, jak i krytyków próbujących zmierzyć się z niełatwą „Ziemią Ulro” czy „Traktatem teologicznym”. Jak pisał pod koniec lat siedemdziesiątych Stanisław Barańczak: „Z początku książka Miłosza przytłoczyła mnie, oszołomiła, uczyniła bezradnym”. Ten stan odczuwa chyba każdy uczciwie podchodzący do rzeczy czytelnik, który sięga po dzieła polskiego noblisty. Jest coś w twórczości Miłosza, co stawia nas pod ścianą – jego brak kompromisów w zadawaniu najważniejszych pytań. Także tych dotyczących wiary. Jak skok w przepaść.
Po lekturze „Miłosza. Biografii” nie czuję, abym specjalnie zbliżył się do bohatera Franaszka. Nie jest to w żadnym wypadku zarzut wobec autora książki. Praca odsłania nie tyle samego Miłosza, co fakt, jak wielką postacią był w naszej literaturze. To trochę tak jakby za pomocą reflektora lampy próbować oświetlić tonącą w mrokach górę. Powtarzane często określenie, że autor „Nieobjętej ziemi” był największym polskim poetą od czasów Mickiewicza nie wydaje się być przesadzone. Ale, aby o tym się przekonać trzeba sięgnąć po same dzieła Miłosza.