Co by było, gdyby Philip Marlowe zamiast zostać detektywem, rozpił się, a potem „spuchł, utył i posiwiał”? A zamiast rozwiązywać zagadki kryminalne, spędzał czas w barze na pijackich dyskusjach z różnymi wykolejeńcami? Odpowiedź jest prosta – zostałby bohaterem „Dwanaście”, książki Marcina Świetlickiego.
Postkryminał z C2H5OH
[Marcin Świetlicki „Dwanaście” - recenzja]
Co by było, gdyby Philip Marlowe zamiast zostać detektywem, rozpił się, a potem „spuchł, utył i posiwiał”? A zamiast rozwiązywać zagadki kryminalne, spędzał czas w barze na pijackich dyskusjach z różnymi wykolejeńcami? Odpowiedź jest prosta – zostałby bohaterem „Dwanaście”, książki Marcina Świetlickiego.
Marcin Świetlicki
‹Dwanaście›
Między zgorzkniałym detektywem z czarnego kryminału a typowym alkoholikiem jest bardzo cienka granica. Wspomagające śledztwo trunki łatwo mogą je zastąpić. Coś takiego przytrafia się bohaterowi „Dwanaście” – mężczyźnie znanemu jako mistrz. Kiedyś jako bohater dziecięcego serialu rozwiązywał telewizyjne zagadki kryminalne. Potem niestety nic mu już nie wychodziło. Po nieudanym małżeństwie i paru związkach został główną atrakcją krakowskiej knajpy Biuro i alkoholikiem. Jak stwierdzają jego znajomi, „spuchł, utył i posiwiał”. Stał się dziwakiem, osobą nieprzystającą do rzeczywistości: bez pracy, prawa jazdy, telefonu czy konta w banku. Nawet „ta pani”, kobieta, którą ostatnio poznał, w końcu odchodzi, stwierdzając, że z takim człowiekiem nie da się być na dłuższą metę.
Upadły detektyw Świetlickiego spędza dnie, upijając się w Biurze, Zwisie, Pięknym Psie czy innych krakowskich knajpach. Wokół niego skupiają się nieudacznicy życiowi, niebieskie ptaki czy… pracownicy TVN-u. Dyskutują o szpecących Kraków rzeźbach Mitoraja, fałszujących hejnalistach albo utraconych miłościach. Pewnego dnia w rozmemłaną, byle jaką rzeczywistość mistrza wkrada się zbrodnia. Znana młoda artystka Patrycja Twardowska (trochę à la Dorota Masłowska) wynajmuje mistrza do rozwiązania pogmatwanej zagadki kryminalnej. „Sto złotych dziennie plus koszty” – odpowiada bohater „Dwanaście” i przyjmuje posadę detektywa. Jednak w wykonaniu mistrza prowadzenie śledztwa sprowadza się do… siedzenia w Biurze i notorycznego upijania. Zamiast szukać przestępcy, detektyw skupia się na codziennej dawce wódki, rozmowach ze znajomymi i obserwowaniu absurdów własnego życia. Czy ktoś taki jest w stanie rozwiązać cokolwiek, choćby sznurowadła własnych butów?
No właśnie, można pomyśleć, że zarówno bohater, jak i cała akcja to jakaś literacka klapa. A jest wręcz przeciwnie. Największy atut Świetlickiego to narracja, która z byle jakiej egzystencji mistrza czyni wciągającą opowieść. Język książki naśladuje chaotyczne, neurotyczne i zgorzkniałe myśli bohatera, odtwarza – nie bójmy się tego powiedzieć – popieprzony świat mistrza. Przypomina to trochę „Pod mocnym aniołem” Jerzego Pilcha, gdzie główną postacią również był alkoholik. Jednak, jak stwierdza sam bohater, to nie jest pijacka opowieść. Mimo ogromnego wpływu wódki na śledztwo „Dwanaście” nie jest historią podstarzałego pijaka, który przypadkiem wplątuje się w powieść kryminalną. Świetlicki napisał książkę o dziwacznym świecie nieudanego detektywa – człowieka zupełnie niepotrafiącego odnaleźć się w „normalnym” społeczeństwie, dla którego zbrodnia i prowadzone dziwacznie śledztwo są kolejnymi przejawami absurdalnych przypadków życiowych. Widać to wyraźnie w wyjaśnieniu zbrodni, które mocno splata się z dziwacznym światem mistrza. Tyle że niewiele ma to wspólnego z kryminałem.
Przez pewien czas podejrzewałem, że Świetlicki napisał antykryminał, coś w stylu „Zbrodni w Dzielnicy Północnej” Kisielewskiego czy „Śledztwa” Lema. Przeczą jednak temu bardzo standardowe zakończenie książki, a także prosto zmierzający ku finałowi przebieg śledztwa. Ostatecznie „Dwanaście” to jednak kryminał, z przymrużeniem oka, żartowaniem z Krakowa, oszukiwaniem spragnionego dreszczyku emocji czytelnika i… typowymi błędami. Świetlicki gubi parę wątków, na przykład kawiarnianą miłość mistrza. Problem jest też z zakończeniem, a raczej jego brakiem. Wyjaśnienie zbrodni, ujawnienie zbrodniarza i – nieodzowna w kryminale – kara są tak samo niechlujne jak życie mistrza.
Oklaski należą się natomiast autorowi za dowcipy, złośliwości, a także sugerowanie czytelnikowi zdarzeń, które w ogóle nie miały miejsca albo dotyczyły zupełnie kogoś innego. Ciekawe jest także opisywanie Krakowa z roku 2005 trochę z pozycji historyka albo osoby tłumaczącej zagranicznemu gościowi podstawowe fakty. Dzięki temu czytelnik „dowiaduje się”, kto był podówczas popularnym wykonawcą (Doda i Mandaryna), co to jest telefon komórkowy albo dlaczego Kazik śpiewał o Millerze. Tyle że za parę lat rzeczywiście pewnie mało kto będzie pamiętał, kim była Dorota Rabczewska albo dlaczego Prawo i Sprawiedliwość próbowało wprowadzić IV Rzeczpospolitą.
„Dwanaście” najlepiej jest czytać bez większych oczekiwań. Pod względem formy Świetlicki osiąga naprawdę dużo – zgryźliwo-ironiczny język narracji jest klasą samą w sobie. Główny bohater to polski Philip Marlowe po przejściach – postać oryginalna, różniąca się od zazwyczaj szablonowych bohaterów polskich kryminałów. Gorzej z zagadką i zakończeniem, które mogą rozczarować czytelnika oczekującego jakiegoś porządnego wyjaśnienia. Może więc książkę Świetlickiego należy określić jako postkryminał? Zabawą dla samej zabawy, z przymrużeniem oka i bez jakiegoś tam celu rozwiązania czegokolwiek? To chyba będzie najlepsze wyjście.