Główną zaletą „Przymierza Kasandry” okazuje się wartka akcja i niezłe tempo. Shelby nie skacze jak szaleniec po wątkach, cały czas widać, który jest najistotniejszy, a pozostałe wstawki przygotowują sprawnie grunt pod zakończenie. Wykorzystuje tu doskonale znany choćby z „Igły” Folleta motyw ciągłego deptania złoczyńcy po piętach i jego wymykanie się z kolejnych pułapek. Kilka dynamicznych scen akcji, walk i strzelanin jest prawidłowo wplecionych w tempo, choć widać wyraźnie, że w opisywaniu ich Shelby pisarsko Ludlumowi nie dorównuje. Potrafi jednak dawkować w dobrych momentach sceny wytchnienia, szykuje też kilka zaskoczeń.
Konrad Wągrowski
Zdziwienie otrutego
[Robert Ludlum, Philip Shelby „Przymierze Kasandry” - recenzja]
Główną zaletą „Przymierza Kasandry” okazuje się wartka akcja i niezłe tempo. Shelby nie skacze jak szaleniec po wątkach, cały czas widać, który jest najistotniejszy, a pozostałe wstawki przygotowują sprawnie grunt pod zakończenie. Wykorzystuje tu doskonale znany choćby z „Igły” Folleta motyw ciągłego deptania złoczyńcy po piętach i jego wymykanie się z kolejnych pułapek. Kilka dynamicznych scen akcji, walk i strzelanin jest prawidłowo wplecionych w tempo, choć widać wyraźnie, że w opisywaniu ich Shelby pisarsko Ludlumowi nie dorównuje. Potrafi jednak dawkować w dobrych momentach sceny wytchnienia, szykuje też kilka zaskoczeń.
Robert Ludlum, Philip Shelby
‹Przymierze Kasandry›
Płodność twórcza popularnego pisarza rośnie przynajmniej dwukrotnie po jego śmierci. Nazwijcie to prawo moim nazwiskiem, jeśli chcecie. Tak było w przypadku Alistaira MacLeana, kiedy okazało się, że zmarły pisarz pozostawił dziesiątki niedokończonych skryptów i scenariuszy, a dzięki pracy grupy rzemieślników udało się nadać im formę pozwalającą na przedstawienie ich czytelnikom (i zainkasowanie od wielbicieli MacLeana przyzwoitych pieniążków). To, że ta forma wiele wspólnego z pisarstwem MacLeana nie miała, to nieistotne. Ważne, że samo nazwisko twórcy „Dział Nawarony” nadal działało jak magnes. Wszystko, niestety, wskazuje na to, że to samo nastąpi w przypadku zmarłego trzy lata temu Roberta Ludluma. Ale przyznajmy – obydwaj ci autorzy pod koniec życia sami kierowali sprawy ku takiemu rozwiązaniu. MacLean pozostawiał innym (m.in. Johnowi Dennisowi) nowelizacje własnych scenariuszy, Ludlum na potrzeby cyklu „Tajne archiwa” nawiązał współpracę z kilkoma pisarzami, którzy figurują na okładkach jako współautorzy. Niewątpliwie będą oni w stanie twórczość Ludluma kontynuować, opierając się na coraz bardziej naciąganych uzasadnieniach, że ich książki mają cokolwiek wspólnego z twórczością autora „Tożsamości Bourne’a”.
Faktem jednak jest, że pierwsze cztery wspólne pozycje powstały jeszcze za życia Ludluma. Pierwszym był „Program Hades”, następnie napisane do spółki z Philippem Shelby „Przymierze Kasandry”. Nie jestem aż tak naiwny, aby wierzyć w to współautorstwo, bo nie po to się zatrudnia mniej znanych autorów, by ich uczyć, a większość roboty brać na siebie. Mam jedynie nadzieję, że choć główny pomysł należał do Roberta Ludluma, bo najprawdopodobniej całą robotę literacką wykonał Shelby – oczywiście starając się naśladować styl słynniejszego kolegi.
Sięgnąłem więc po „Przymierze Kasandry” pełen uprzedzeń. Po czym z ogromnym zaskoczeniem stwierdziłem, że książka wcale nie jest taka zła, jak się spodziewałem! Oczywiście nie jest to też żadne sensacyjne arcydzieło. Takie rzeczy, jak „Złote rendez-vous”, „Dzień szakala”, „Diabelska alternatywa”, „Manuskrypt Chancelora”, „Tożsamośc Bourne’a” czy nawet „Igła” nie powstają co roku. Ale mimo to „Przymierze Kasandry” posiada niezaprzeczalne atuty.
Fabuła luźno nawiązuje do wcześniejszej części, „Programu Hades”, ale nie trzeba jej znać, aby pojąć niuanse „Przymierza Kasandry”. Współpracujący z amerykańskim wywiadem doktor Jon Smith otrzymuje od dawnego znajomego, rosyjskiego naukowca, trop sugerujący, że ktoś mógłby chcieć zdobyć przetrzymywaną w rosyjskim laboratorium broń bakteriologiczną. Naukowiec ginie w trakcie spotkania, Smith wyprawia się do Rosji, ale jest już za późno na powstrzymanie akcji. Walka o śmiercionośne wirusy będzie dramatyczna, nie bez znaczenia dla całej sprawy okaże się też lot pewnego kosmicznego wahadłowca… A za wszystkim stoi oczywiście potężna organizacja – ale to nie powinno być zaskoczeniem dla nikogo, kto zetknął się z prozą Roberta Ludluma i książkami z gatunku „global conspiracy thrillers”. Nie jest to może najmądrzejsza i najlogiczniejsza fabuła – ale, powiedzmy sobie szczerze, w której z książek Ludluma taka była?
Główną zaletą książki okazuje się wartka akcja i niezłe tempo. Shelby nie skacze jak szaleniec po wątkach, cały czas widać, który jest najistotniejszy, a pozostałe wstawki przygotowują sprawnie grunt pod zakończenie. Wykorzystuje tu doskonale znany choćby z „Igły” Folleta motyw ciągłego deptania złoczyńcy po piętach i jego wymykanie się z kolejnych pułapek. Kilka dynamicznych scen akcji, walk i strzelanin jest prawidłowo wplecionych w tempo, choć widać wyraźnie, że w opisywaniu ich Shelby pisarsko Ludlumowi nie dorównuje. Potrafi jednak dawkować w dobrych momentach sceny wytchnienia, szykuje też kilka zaskoczeń. Dobrze przeprowadzone zostaje połączenie wątków w finałowej rozgrywce – i w tym wypadku owe wątki mają dużo większe znaczenie niż sama rozgrywka, do której każda ze stron przystępuje z konkretnymi atutami w ręku i oczywiście wygrywa ta, która ma tych atutów więcej. Niestety, pozostaje kilka irytujących klisz – na przykład mania usuwania wszystkich pośredników. Na litość, jak przy takiej formie zapłaty można werbować nowych współpracowników, którzy nie będą kretynami! Pozostali już z samych książek musieliby wiedzieć, co ich czeka. A tu każdy jest zdziwiony, gdy już ten nóż wbija mu się w serce albo zaczyna działać trucizna.
Ale mimo wszystko – książkę dobrze się czyta, lektura wciąga, a przecież dokładnie o to chodzi. Na szczęście Shelby się postarał.