– Za niespełna rok Hitler nie będzie już żył. Jego najbliżsi współpracownicy zostaną aresztowani i osądzeni. Większość z nich skazana zostanie na karę śmierci, niektórzy popełnią samobójstwo. Pan też wpadnie w nasze ręce.
Kolberg, cz. 1
– Za niespełna rok Hitler nie będzie już żył. Jego najbliżsi współpracownicy zostaną aresztowani i osądzeni. Większość z nich skazana zostanie na karę śmierci, niektórzy popełnią samobójstwo. Pan też wpadnie w nasze ręce.
Sebastian Chosiński
‹Kolberg›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
Autor | Sebastian Chosiński |
Tytuł | Kolberg |
Opis | W poprzednim numerze Magazynu Esensja przedstawiliśmy „Pogromcę pierścienia”, krótką historię z życia Jakuba Wędrowycza, pomysłu Andrzeja Pilipiuka, pióra Sebastiana Chosińskiego. Obecnie publikujemy tegoż dłuższy, samodzielny tekst. |
Gatunek | historyczna, SF |
Usytuowana na proscenium orkiestra grała marsza. Mało kto zwracał jednak uwagę na muzykę. Gwar rozmów zagłuszał bowiem jednostajny rytm bębna i owiniętą dokoła niego toporną melodię, kojarzącą się tylko i wyłącznie z odgłosem maszerujących brukowanymi ulicami żołnierzy. O tej porze - zbliżała się już siedemnasta - restauracja tętniła życiem. Nikogo jakoś nie przerażały ostrzeżenia przed mającymi nastąpić dzisiejszej nocy nalotami; nikt nie zrezygnował z zabawy, choć może raczej do przyjścia tutaj pchała ludzi ciekawość, chęć wymiany informacji i poglądów z innymi.
Spojrzał na zegarek. Pięć minut - pomyślał. A potem wszystko się wyjaśni, przestanie dręczyć go ta niepewność, zarażająca od kilkunastu dni wszystkie jego myśli. Wziął łyk wystygłej kawy i wzdrygnął się, tak była gorzka, kwaśna i przez to nieprzyjazna podniebieniu. Przy stoliku obok siedziała bardzo młoda dziewczyna.
Ma nie więcej niż siedemnaście lat - stwierdził okiem znawcy kobiecych wdzięków. Tylko co robi sama o tej porze w takim miejscu? - zastanawiał się. Jego uwagę przykuły jej dłonie. To nie były dłonie nastolatki, ale dojrzałej kobiety, dłonie wiele obiecujące mężczyźnie. Patrzył chciwie, jak bierze do rąk szklankę z gorącą jeszcze herbatą i podnosi ją do ust. Ale usta go wcale nie interesowały.
Są piękne - uznał. Tak pięknych dłoni jeszcze nie widziałem. Nie mógł oderwać od niej swego spojrzenia, zdawał się być zahipnotyzowany. Nagle przestały doń docierać gwar rozmów i gra orkiestry. Istniała tylko ona.
Czy dostrzega moje spojrzenie? - pytał sam siebie, mając nadzieję, że tak. Że zwróci w końcu na siebie jej uwagę, że mile połechtana uwagą, jaką ofiarowuje jej nieznany, ale niezaprzeczalnie przystojny, mężczyzna, pośle w jego kierunku uśmiech. Uśmiech, który będzie stanowił zachętę do wspólnej rozmowy.
Oczyma wyobraźni widział już, jak podchodzi do jej stolika, przedstawia się, ukłoniwszy się uprzednio szarmancko, i pochyla się, by ująć w swoje dłonie jej dłoń, i składa na tej jedwabistej skórze ulotny, lecz zarazem pełen uwielbienia pocałunek. Dziewczyna jednak nie uczyniła nic, co on mógłby odebrać jako sygnał. Co więcej: odwróciła się w stronę wejścia do holu głównego i siedziała teraz niemalże tyłem do niego. Z widoku stracił również obraz jej doskonale wymodelowanych dłoni. Czeka na kogoś - stwierdził, po czym poczuł się, jakby własna myśl zadała mu cios nożem między żebra. Cóż innego miałaby tu robić: taka młoda, piękna i samotna?
Przeczucie, choć wrogie mu, nie omyliło go. Chwilę później dostrzegł bowiem idącego w kierunku jej stolika wyprężonego jak struna wysokiego blondyna. Mógł mieć dwadzieścia pięć może sześć lat. Dwadzieścia lat młodszy ode mnie - skonstatował z niesmakiem. O ileż jednak piękniejszy byłem od niego, mając tyle lat, co on - pomyślał, obserwując z uwagą, ale i rosnącym niezadowoleniem, scenę powitania kochanków. Młodzieniec ujął dłonie dziewczyny w swoje i zachłannie uniósł je do ust. Nie protestowała - ani teraz, ani później, gdy zbliżył się do niej jeszcze bardziej, by delikatnie pocałować ją w usta. Twarz kobiety jaśniała ostatnimi promieniami jesiennego słońca, które - skrywając się za horyzont, wyznaczony tutaj starymi czteropiętrowymi kamienicami - potajemnie przenikały przez nie zasłonięte jeszcze okna do wnętrza. Wyobrażał ją sobie nagą w swoich ramionach, a potem leżącą na wielkim łożu, nieśmiało próbującą skryć przed nim czerń łona i soczystość dojrzewających piersi.
Do stolika kochanków podszedł kelner. Młody żołnierz, w mundurze Abwehry, złożył zamówienie. Korzystając z okazji, on także przywołał kelnera.
– Czym mogę panu służyć? - zapytał, mówiąc nienaturalnie głośno. Inaczej nie umiał; od wielu już lat musiał przecież każdego wieczoru toczyć boje z szalejącą w lokalu orkiestrą, marszami skutecznie zagłuszającą nie tylko każde słowo, ale i każdą myśl.
– Poproszę jeszcze jedną kawę - odparł tak cicho, że kelner domyślił się raczej, o co mu chodzi, z ruchu warg, niż usłyszał, co mówi.
– Dla mnie również - dodał, bardzo donośnie i służbiście, ktoś za jego plecami. Odwrócił się natychmiast i, zobaczywszy gościa, nie potrafił ukryć malującego się na jego twarzy zdziwienia.
Miał z nim już kiedyś do czynienia; to znaczy: wiedział, czym się zajmuje. Słyszał co nieco od znajomych, którzy jednak, opowiadając o nim, zachowywali daleko posuniętą wstrzemięźliwość.
– Jest pan zaskoczony moim pojawieniem się, herr Harlan? - zapytał oficer SS, siadając na sąsiednim krześle.
– Przyznam, że tak. Odrobinę - dodał, próbując ukryć zdumienie, które, jak mu się zdawało, przyszło bardzo nie w porę.
– Pan oczywiście wie, jak ja się nazywam?
– Tak - mruknął pod nosem. - Sturmbahnführer Lützke, nieprawdaż?
– W rzeczy samej…
Harlan, czekając na to, co powie jego niespodziewany - choć przecież umówił się z nim telefonicznie, nigdy nie wpadłby na to, że może to być SS-man - gość, wziął ostatniego łyka kawy. Smakowała wyjątkowo paskudnie. Czego zresztą mógł się spodziewać w takim lokalu w szóstym roku wojny, kiedy - ponoć nigdy nie mająca zostać pokonana - armia III Rzeszy ponosiła klęskę za klęską na wszystkich frontach wojny? Gdy tylko wrócę do domu, napiję się porządnej brazylijskiej kawy, by jak najszybciej wyrzucić z pamięci smak tego paskudztwa. Ale - przyszło mu do głowy - może powinienem stwierdzić raczej: „jeśli wrócę”, miast „gdy"… Obecność Lützkego na pewno nie była tu przypadkowa.
– Dlaczego wybrał pan takie miejsce na spotkanie? - spytał, stwierdziwszy, że SS-man nie kwapi się do rozpoczęcia rozmowy.
– W takim miejscu nie będziemy wzbudzać niczyich podejrzeń - odparł oficer.
– A moglibyśmy?
– Jest pan dobrem nadrzędnym naszego narodowosocjalistycznego państwa - stwierdził Lützke.
– Co chce pan przez to powiedzieć?
– To, co pan i tak na pewno wie. Że jest specjalnie chroniony!
– Chroniony? - zdziwił się. - Przez kogo?
– Przez upoważnione do tego służby.
– To znaczy, że jestem non stop, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, inwigilowany?
– To zdecydowanie złe słowo.
– Obojętnie co pan powie, jak to nazwie, będzie znaczyć dokładnie to samo.
– Proszę nie udawać głupca, herr Harlan. Żyjemy w świecie, który przyjazny jest tylko nielicznym, a ich grono i tak z dnia na dzień się zawęża.
Zamilkli na moment, bowiem właśnie podszedł do ich stolika kelner. Dwie szklanki kawy stanęły na ich stoliku.
Co za ignorancja! - pomyślał Harlan. - Kawę podają w szklankach, zamiast w filiżankach. Ale może już wszystkie filiżanki potłukły im się podczas nalotów?
Korzystając z chwili przerwy w rozmowie, mężczyzna rzucił okiem na sąsiedni stolik. Wciąż tam siedzieli, młodzi i piękni oboje. Ona trzymała dłonie na jego udach. Nic bardziej podniecającego nie mógłby sobie wyobrazić.
– Czy mógłby pan przejść do sedna sprawy, zamiast zwodzić mnie i zabierać tym samym niezwykle cenny czas? - spytał, wyraźnie zły i zazdrosny.
– Słyszałem, że jest pan despotą, ale nigdy nie spodziewałem się, że będę tego musiał sam doświadczyć - stwierdził SS-man z ironicznym uśmiechem pod nosem.
Harlan wyraźnie spuścił z tonu. Ta wrogość jest zupełnie niepotrzebna - pomyślał. - Pies szczeka tylko wtedy, gdy się czegoś obawia.
– Proszę mi wybaczyć - powiedział głośno. - Jestem ostatnimi czasy trochę rozdrażniony.
– Wszyscy jesteśmy - uzupełnił oficer. - To przez te alianckie naloty.
– Tak sądzę!
Lützke zamieszał gorący płyn i wziął pierwszy łyk. Po chwili wyciągnął z kieszeni munduru paczkę francuskich papierosów.
– Pali pan?
– Nie, dziękuję.
– Ale w ogóle pan pali, prawda?
– Zdarza mi się - odpowiedział Harlan, którego coraz bardziej drażniła już ta dyskusja o niczym, niczym istotnym.
SS-man z namaszczeniem zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. Wypuszczał go potem z ust w kształcie kółek.
Błazen! - pomyślał Harlan.
Orkiestra tymczasem zmieniła repertuar. Z proscenium doszły ich łagodne dźwięki „Muzyki na wodzie”. Tak nierealnie brzmiące w kraju ogarniętym wojną.
– Mam do pana pewną propozycję - powiedział oficer. Tak cicho, że słyszał go z trudem, mimo że muzycy grali teraz znacznie ciszej. Bezwiednie zbliżył się do twarzy oficera, by usłyszeć, co ten ma mu do zaoferowania. - Czy mogę być z panem szczery?