Zaparkował kilka metrów od wejścia do hangaru. Kluczyk zostawił w stacyjce, na wypadek gdyby musiał szybko uciekać. Nie na wiele by się to zapewne stało, ale chciał mieć pewność, że zrobił wszystko, by w tej beznadziejnej sytuacji zabezpieczyć sobie tyły.
Kolberg, cz. 2
Zaparkował kilka metrów od wejścia do hangaru. Kluczyk zostawił w stacyjce, na wypadek gdyby musiał szybko uciekać. Nie na wiele by się to zapewne stało, ale chciał mieć pewność, że zrobił wszystko, by w tej beznadziejnej sytuacji zabezpieczyć sobie tyły.
Sebastian Chosiński
‹Kolberg›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
Autor | Sebastian Chosiński |
Tytuł | Kolberg |
Opis | W poprzednim numerze Magazynu Esensja przedstawiliśmy „Pogromcę pierścienia”, krótką historię z życia Jakuba Wędrowycza, pomysłu Andrzeja Pilipiuka, pióra Sebastiana Chosińskiego. Obecnie publikujemy tegoż dłuższy, samodzielny tekst. |
Gatunek | historyczna, SF |
W słuchawce zapanowała cisza. Osoba, po drugiej stronie dłuższą chwilę ważyła w myślach odpowiedź. I najprawdopodobniej uznała, że nie warto podejmować ryzyka i narażać się nieznanemu oficerowi SS.
– Nazywam się Albrecht Ganz i jestem siostrzeńcem Helmuta - odparł mężczyzna. - Dlaczego szuka go SS?
– Mogę cię uspokoić, młodzieńcze, że w grę nie wchodzi nic złego. Chciałbym jedynie porozmawiać z twoim stryjem - wyjaśnił Norwich.
– Nie wiem, gdzie teraz się znajduje. Kręcą film gdzieś pod Berlinem, codziennie gdzie indziej. - Głos mężczyzny nagle nabra zaufania. Więcej pytań Norwich zadawać już nie musiał. Ganz mówił sam. - Wraca zazwyczaj około osiemnastej, krótko po zmierzchu. Może wtedy by pan spróbował…
– Owszem, spróbuję - odparł oschle agent i odłożył słuchawkę na widełki.
A więc falstart! - pomyślał. - Psiakrew!
Pod adresem analityków z Departamentu posłał jeszcze serię sążnistych przekleństw, ale tak naprawdę trudno było ich za cokolwiek winić. Niełatwo przecież ustalić w prawie sto lat po wydarzeniach, co dokładnie tego dnia robiła dana osoba. Zwłaszcza gdy w rachubę nie wchodzi człowiek z pierwszych stron gazet. Inna sprawa, że to on poszedł na łatwiznę. Czas jednak naglił i nie mógł tracić kolejnego dnia lub nawet dwóch na ustalenie porządku dnia Helmuta Käutnera. Telefon do mieszkania reżysera był pewnym naruszeniem zasad bezpieczeństwa, lecz Norwich nie miał wyjścia. W londyńskiej placówce Departamentu działał zdrajca i należało jak najszybciej - za wszelką cenę! - ustalić, kto to jest. Wszystko inne nie miało znaczenia.
Czekał na Käutnera od godziny szesnastej, siedząc w samochodzie zaparkowanym na ulicy przed domem reżysera, położonym w jednym z mniej popularnych przedmieść Berlina. Nigdy wcześniej nie widział go na oczy. Miał przed sobą jedynie zdjęcie Käutnera opublikowane w amerykańskiej prasie z okazji Hollywoodzkiej premiery jego filmu „Kapitan z Köpenick”. Problem w tym, że działo się to w roku 1955.
Jak bardzo człowiek może się zmienić w ciągu dziesięciu lat? - zastanawiał się, patrząc na opartą na kierownicy fotografię Niemca.
Jego twarz, w przeciwieństwie do twarzy Harlana, wzbudzała zaufanie. Ale chociaż w jego zawodzie ważne bywały przeczucia, nie miał prawa w tej chwili kierować się nimi. W tej sprawie zbyt dużo było niewiadomych, by jeszcze pogłębiać chaos nielogicznymi decyzjami. Käutner był niemieckim reżyserem pracującym dla nazistowskiej propagandy i z tego też powodu był wrogiem. Jakież znaczenie miał w tej sytuacji wyraz jego twarzy? A jednak Norwich nie potrafił pozbyć się kompletnie nieuzasadnionej sympatii dla tego człowieka. Nie spotkał się z nim nigdy wcześniej, a mimo wszystko zdawało mu się, że jest mu on doskonale znany.
Po półtorej godziny oczekiwania popadł w znużenie. Czuł się zmęczony i coraz bardziej senny. Za wszelką cenę starał się jednak zająć czymś myśli. Gdy zrobiło się na tyle ciemno, by z okien okolicznych domostw nikt nie mógł go już dojrzeć, wysiadł z wozu, by rozprostować kości. Było zimno i dął nieprzyjemny wiatr. Listopad 1944 roku zdecydowanie nie należał do przyjaznych miesięcy. Kiedy postanowił z powrotem skryć się w przytulnej kabinie mercedesa, dojrzał światła nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu. Wóz zatrzymał się przed bramą prowadzącą do wilii Käutnera i po chwili wysiadł zeń nieco przygarbiony, sprawiający wrażenie znacznie starszego niż jest w rzeczywistości, mężczyzna. Pożegnał się z kierowcą i zatrzasnął drzwi. Nim zdążył przejść przez furtkę, Norwich stał już przy nim. Käutner przez jakiś czas lustrował go uważnie z nieukrywaną niechęcią, po czym spytał:
– Pan do mnie?
– Nazywam się Lützke, jestem…
– Sturmbahnführerem - przerwał mu Käutner. - Znam się na stopniach.
Nie spytawszy już o nic więcej, wykonał zapraszający gest ręką. Jednocześnie rozejrzał się dokoła, jakby chciał sprawdzić, ilu jeszcze SS-manów oficer ten przywlókł za sobą. Norwich dostrzegł jego ruch i uspokajającym tonem wyjaśnił:
– Jeśli to dla pana istotne, przyjechałem sam.
– Zaiste, istotne - odparł reżyser. - Proszę za mną.
Przez długi, ciemny korytarz poprowadził go do salonu. Wnętrze pomieszczenia zagospodarowane zostało w typowo mieszczański sposób. To, co rzuciło się Norwichowi od razu w oczy, to brak jakichkolwiek faszystowskich emblematów na ścianach i półkach: żadnych flag ze swastyką, portretów Hitlera czy też egzemplarzy „Mein Kanpf” na eksponowanym miejscu. Gospodarz domu na pewno nie zaliczał się do wiernych wyznawców Führera. Pozostawiony w salonie sam, Norwich z zainteresowaniem przyglądał się podręcznej biblioteczce. Goethe, Novalis, Hoffmann, dramaty Hauptmanna, libretta Wagnera i kilka powieści Waltera Harlana - żadnej zakazanej pozycji, ale też żadnej szczególnie hołubionej przez hitlerowski reżim. Käutner z każdą chwilą zyskiwał jego coraz większą sympatię.
Pojawił się w salonie równie niespodziewanie, co wcześniej znikł. Był teraz przebrany w gruby wełniany sweter, na stopach miał również wełniane kapcie. Wyglądał nie tylko na zmęczonego, ale i zrezygnowanego.
Tak wygląda człowiek, dla którego życie nie przedstawia już żadnej wartości - pomyślał Norwich.
– Zapewne napije się pan koniaku? - spytał reżyser. - Teraz to już prawdziwa rzadkość. Nie to, co cztery lata temu, kiedy triumfalnie maszerowaliśmy przez Pola Elizejskie.
– Proszę.
Käutner wszystkie czynności wykonywał wolno i wyjątkowo dokładnie. Był pod każdym względem pedantyczny. Nawet książki na półce poustawiane były alfabetycznie, według nazwisk autorów.
– Mnieman, że nie zdziwiła pana moja wizyta - stwierdził ostrożnie Norwich, delektując się smakiem francuskiego koniaku.
– W ciągu kilku ostatnich miesięcy wielokrotnie odwiedzali mnie pańscy koledzy - odparł Käutner. - Chociaż pana, jeśli się nie mylę, nie zdążyłem jeszcze poznać. Przepraszam, jeżeli po prostu zapomniałem pańskiego nazwiska i twarzy.
– Nie ma pan za co przepraszać. Spotykamy się rzeczywiście po raz pierwszy.
– Poczytam to sobie jako zaszczyt. - Käutner był wytrawnym graczem. Tyle że jego grzeczność mogła wynikać tyleż z przebiegłości, co z poddania się i rezygnacji. - Co pana do mnie sprowadza? - spytał, ale nie dał Norwichowi czasu na udzielenie odpowiedzi. - Przyznam - kontynuował - że kiedy pańscy koledzy chcieli ze mną porozmawiać, nie fatygowali się do mnie…
– Ta rozmowa będzie miała nieco inny charakter - odparł Norwich. - Bardziej poufny.
Dopiero teraz twarz Niemca zmieniła wygląd. Słowa oficera SS bardzo go zaintrygowały i nie potrafił tego ukryć.
Norwich sięgnął do wewnętrznej kieszeni munduru; w tym samym momencie kątem oka dostrzegł panikę malującą się na pochmurnym obliczu Käutnera. Zrozumiał natychmiast, co przyszło reżyserowi na myśl, i poczuł się nadzwyczaj nieswojo. Udał jednak, że reakcji tej w ogóle nie zauważył. Z kieszeni wyciągnął zdjęcie Whitely’a w mundurze oficera Abwehry. Zdjęcie przed odzyskiem komputerowym, a więc to, na którym Whitely miał twarz bliżej mu nieznanego Niemca.
– Spotkał się pan kiedyś z tym człowiekiem? - zapytał, podając fotografię reżyserowi.
Käutner długo lustrował własną pamięć, nim zdecydował się odpowiedzieć.
– Widziałem go kilka razy.
– Kto to?
– To pan nie wie? - odparł, szczerze zdziwiony.
– Pod jakim nazwiskiem pan go poznał?
– Nigdy go nie poznałem. Nie zostaliśmy sobie przedstawieni - Käutner odpowiadał powoli, jakby zastanawiał się nad każdym słowem. Bał się, że jedno nieopatrzne słowo może kosztować go wolność lub nawet życie. - Mówiłem już: widziałem go kilka razy!
– Gdzie pan go widział?
– W Babelsbergu.
– Tylko tam?
– Tylko!
– Co on tam robił?
– Trudno powiedzieć…
– To nie jest odpowiedź! - Norwich podniósł głos. Ostrożność Käutnera, choć w pełni dlań zrozumiała, wyprowadzała go z równowagi.
– Kręcił się tu i ówdzie.
– Często?
– Przyjeżdżał zawsze z Harlanem. Miałem wrażenie, że nie odstępuje go na krok…
Norwich sięgnął do kieszeni munduru po raz drugi i wyjął stamtąd jeszcze jedną fotografię. Ponownie przedstawiała ona Whitely’a. Tym razem jednak była to jego prawdziwa twarz. Zdjęcie zostało zrobione w czasach, gdy Whitely pracował jeszcze dla wywiadu amerykańskiego. Był w cywilu.