Do czasu „Gnijącej panny młodej” nie było równie klimatycznej animacji poklatkowej. Do czasu „Złego Mikołaja” nie było równie przewrotnego filmu świątecznego. Do czasu tego wydania DVD żaden dystrybutor nie sprawił polskim fanom Tima Burtona większej uciechy.
Kino familijne bez cukru
[Henry Selick „Miasteczko Halloween” - recenzja]
Do czasu „Gnijącej panny młodej” nie było równie klimatycznej animacji poklatkowej. Do czasu „Złego Mikołaja” nie było równie przewrotnego filmu świątecznego. Do czasu tego wydania DVD żaden dystrybutor nie sprawił polskim fanom Tima Burtona większej uciechy.
Henry Selick
‹Miasteczko Halloween›
Lokuję się w tym niewielkim procencie miłośników twórczości Burtona, którzy nad „Miasteczko” przedkładają subtelniejszą „Gnijącą”. Nie chodzi tu jednak o żadną miażdżącą przewagę – ot, kilka promili, podobnie jak choćby w przypadku prymatu „Powrotu Batmana” nad „Batmanem”. Nie dzielę zresztą filmów Burtona inaczej niż na dobre, bardzo dobre i znakomite, więc jeśli ktoś chciałby usłyszeć ode mnie jakiekolwiek słowa krytyki pod adresem twórcy „Edwarda Nożycorękiego”, musiałby mi zapłacić za recenzję „Planety Małp” – pisząc do Esensji za 0 PLN netto miesięcznie (tak, to jest kryptoprzytyk pod adresem naczelnego), nie znajduję powodu, dla którego miałbym się pastwić nad jednym niespecjalnie udanym projektem mistrza, który oczarował mnie kilkunastoma innymi dziełami.
Ale do rzeczy. Otóż nie tylko dla efektownego porównania przywołałem w leadzie „Złego Mikołaja”. Czarna komedia Zwigoffa różni się oczywiście od „Miasteczka” klimatem, typem humoru i wszystkimi składowymi, po których możemy rozróżnić film animowany od aktorskiego. Jednak w mniemaniu statystycznego prawicowego oszołoma obydwa te filmy z łatwością dają się sprowadzić do wspólnego mianownika. Mianownika obrzydliwej, bezecnej antyświąteczności.
Toteż jeśli kiedykolwiek w okolicach Gwiazdki, na którymś z programów TVPiS, w czasie, kiedy prawy i sprawiedliwy John McClane powinien oprychów eliminować, a sprytny i prorodzinny Kevin zrzucać im żelazka na głowy, zauważycie ze zdumieniem, że animowany wąż zjada choinkę bądź też sam Święty Mikołaj wykorzystuje analnie tę fajną babkę z „Kochanych kłopotów”, koniecznie dajcie znać. Nie wybaczyłbym sobie przegapienia momentu dojścia lewicy do władzy.
Rzecz jasna, oszołomy, jak to oszołomy, racji nie mają. I „Zły Mikołaj”, i „Miasteczko Halloween” to filmy najzupełniej w świecie świąteczne, w znacznym stopniu operujące klasycznymi schematami gatunku („Mikołaj” czerpie z Dickensowskiej, przetwarzanej już przez kino kilkadziesiąt razy, „Opowieści wigilijnej”; „Miasteczko” – m.in. z bajki o Grinchu autorstwa Dr. Seussa), tyle że w sposób twórczy, stawiający na głowie wszystko to, czym przez lata karmił nas Disney i jemu podobni.
„Zły Mikołaj” epatuje wulgarnością, „Miasteczko” – wisielczym humorem, ale w finałach obydwu filmów widzimy, odpowiednio, eksrzezimieszka, który przeszedł wewnętrzną przemianę pod wpływem małego chłopca, oraz bohatera, który uświadamia sobie, że do osiągnięcia szczęścia potrzebna jest przede wszystkim bezwarunkowa akceptacja samego siebie i własnego miejsca w świecie. Czy może być lepsze przesłanie na czas świąt?
Fabuła „Miasteczka”, jak na animowany musical z morałem przystało, jest dziecinnie prosta. Jacka Skellingtona, pana i władcę Halloweentown, dopada rutyna związana z corocznym straszeniem w Święto Duchów. Podczas samotnej wędrówki Jack trafia do Christmastown, gdzie zostaje kompletnie zauroczony ideą rozdawania prezentów. Po powrocie do swego królestwa zleca więc porwanie Świętego Mikołaja i przygotowuje się do przejęcia jego roli. Ta niezbyt przemyślana decyzja okaże się katastrofalna w skutkach.
Wiadomo jednak, że u Burtona taka a nie inna treść jest niemal zawsze determinowana przez niezwykłą wyobraźnię autora i nie inaczej jest tym razem. Oszałamia gotycki świat pełen fantastycznych (w dwojakim rozumieniu słowa) postaci – strzyg, wampirów, kościejow, mumii, behemotów, szalonych naukowców i różnorakich boogeymanów. Nie zabrakło również tak cenionych przez fanów nawiązań odautorskich – pojawia się m.in. kot z „Vincenta”, wąż z „Soku z żuka” czy kaczka na kółkach, którą jeździł Pingwin w „Powrocie Batmana”.
A propos – reżyserię „Miasteczka” często błędnie przypisuje się Burtonowi, gdy on tymczasem, mimo wielkich chęci, nie był w stanie się jej podjąć – pracował wówczas właśnie nad sequelem przygód Nietoperza. Zwrócił się więc do Henry’ego Selicka – kumpla, u boku którego rozpoczynał karierę jako disneyowski animator – a sam zadowolił się produkcją. Podobna historia powtórzyła się zresztą przy okazji „Gnijącej panny młodej”, która powstała przy pomocy Mike’a Johnsona, gdyż Burton kręcił równolegle „Charliego i fabrykę czekolady”. Tam jednak Burton wpisał się na listę płac jako współreżyser.
Zresztą niezależnie od tego, czy staje za kamerą sam, z kimś, czy w ogóle nie staje, Burton pilnuje własnych pomysłów (o czym możemy się przekonać, oglądając dokument w dodatkach) i „Miasteczko” jest w stu procentach wierne stylowi, do jakiego nas przyzwyczaił. Ba – mimo upływu czternastu lat od premiery film w ogóle się nie zestarzał. Podobnie jak psychodelicznie swingująca muzyka Danny’ego Elfmana – jeden z lepszych soundtracków lat 90., zarazem jedna z lepszych kompozycji w całym dorobku Elfmana.
Jack Skellington mówi w jednej ze scen, że „życie nie jest radosne bez dobrego przestrachu”. Kino też nie byłoby tak radosne bez mrocznej osobowości Tima Burtona.
Materiały dodatkowe (90%)
Przy okazji premiery DVD „Wallace’a i Gromita: Klątwy królika”, marzyłem o dodatkowym krążku z wcześniejszymi dokonania Aardmana, ale ITI się nie postarało. Imperial za to nie skrewił – dysk jest jeden, lecz znalazło się na nim miejsce na dwa krótkometrażowe filmy z początków kariery Burtona.
Trwający zaledwie 6 minut, czarno-biały „Vincent” (1982) to autobiograficzny poemat inspirowany „Krukiem” Edgara Allana Poego. Opowiada o siedmiolatku, który chce być taki jak Vincent Price. Narratorem jest tu sam Price – guru Burtona bez wahania przyjął propozycję swego fana, którą później uzasadnił tymi słowy: „Ten film zapewni mi nieśmiertelność – to lepsze niż gwiazda na Hollywood Boulevard”.
„Vincent” to jednak tribute nie tylko do Price’a i Poego, ale także do wszystkich tych, którzy w dzieciństwie czuli, że nie pasują do otoczenia, i kreowali sobie w wyobraźni swój własny świat. Wspaniała, poetycka rzecz. Możecie przeczytać
tutaj, ale z obrazem sprawdza się o wiele lepiej.
Drugim filmem jest również czarno-biały, tyle że już o 23 minuty dłuższy, aktorski „Frankenweenie” (1984). Ta komiczno-straszna opowiastka familijna z elementami SF to historia chłopca, który za pomocą wyładowania elektrycznego przywraca do życia swego ukochanego bull terriera, zabitego kilka dni wcześniej przez samochód. Coś na kształt połączenia „Narzeczonej Frankensteina” ze „Smętarzem dla zwierzaków”. Główną rolę zagrał zapomniany dziś dziecięcy aktor Barret Oliver („Kokon”, „D.A.R.Y.L.”). Jako matka wystąpiła Shelley Duvall („Lśnienie”), w ojca wcielił się Daniel Stern (znany głównie jako jeden z niewydarzonych bandziorów z serii o Kevinie samym w domu), zaś w epizodzie pojawiła się Sofia Coppola.
Mimo tych niezłych wartości produkcyjnych film nie odniósł spodziewanego sukcesu i stał się przyczynkiem do wyrzucenia Burtona z Walt Disney Pictures za „zbyt przerażającą wizję kina familijnego”. Mimo wszystko nie przeszkodziło to firmie wypuścić „Frankenweenie” na VHS-ach, kiedy Burton był już sławny. Tyle że wersja na niniejszym wydaniu jest pierwszą nieocenzurowaną, co stanowi kolejny punkt przemawiający za zakupem tegoż.
Słowem, duża frajda z tymi filmami, i jestem nawet w stanie wybaczyć Imperialowi zwyczajowy brak polskich napisów do nich i wszystkich innych materiałach dodatkowych. A są tu jeszcze rzeczy ciekawe – dokument o realizacji, w którym wypowiadają się Burton, Selick i Elfman, sceny usunięte, niewykorzystane storyboardy i porównanie storyboardów z gotowymi scenami z filmu. Nie tylko więc entuzjaści talentu Burtona, ale i przyszli animatorzy mogą znaleźć tu dla siebie coś wartościowego. Stanowiska w Pixarze bądź w DreamWorks czekają. Chociaż po zachwycie nad zawartością tego dysku powinniście raczej rozejrzeć się za wakatem w Tim Burton Animation Co.