Tragiczna miłość dwojga nastolatków, pochodzących z dwóch odmiennych środowisk, to dość nieświeży temat. Twórcy historii o Julie i R. postanowili więc nieco go ożywić i zadają pytanie: a co, gdyby Julia spotkała Romea, kiedy ten już był martwy?
W czasie zombie apokalipsy ciężko znaleźć chłopaka
[Jonathan Levine „Wiecznie żywy” - recenzja]
Tragiczna miłość dwojga nastolatków, pochodzących z dwóch odmiennych środowisk, to dość nieświeży temat. Twórcy historii o Julie i R. postanowili więc nieco go ożywić i zadają pytanie: a co, gdyby Julia spotkała Romea, kiedy ten już był martwy?
Jonathan Levine
‹Wiecznie żywy›
EKSTRAKT: | 40% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Wiecznie żywy |
Tytuł oryginalny | Warm Bodies |
Dystrybutor | Monolith |
Data premiery | 1 marca 2013 |
Reżyseria | Jonathan Levine |
Zdjęcia | Javier Aguirresarobe |
Scenariusz | Jonathan Levine |
Obsada | Teresa Palmer, Dave Franco, Nicholas Hoult, John Malkovich, Analeigh Tipton, Rob Corddry, Cory Hardrict, Diana Laura, Patrick Sabongui |
Muzyka | Marco Beltrami |
Rok produkcji | 2013 |
Kraj produkcji | USA |
Gatunek | dramat, groza / horror, romans |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Oczywiście można by napisać recenzję „Wiecznie żywego” (w kwestii tytułu niżej) w tonie narzekań. Dokąd zmierza popkultura? Jak film wpłynie na dziewczęce wyobrażenia o „prawdziwej miłości”? Jako że fanką zaprezentowanej historii jest autorka „Zmierzchu”, a zarazem sprawczyni szału na gatunek paranormal romance, Stephenie Meyer, porównania z opowiedzianą przez nią historią nasuwają się same. Stąd też i ton narzekań mógłby być podobny. Odłóżmy na bok jęki i zadajmy pytanie ważniejsze: ale o co właściwie chodzi? R., główny bohater, a zarazem narrator, jest zombie. Nie pamięta, co robił zanim się nim stał, ani jak właściwie ma na imię. Nie wie też, co takiego stało się ze światem, że nagle zapełnił się żywymi trupami, a ludzkość została zamknięta w enklawie otoczonej wysokim murem. Nawiasem mówiąc, widz też się nie dowie. Twórcy filmu stwierdzili, że zombie movie nie musi być logiczny, więc nawet nie silą się na uspójnienie świata przedstawionego. Wiemy, że jakiś wirus powoduje „zzombiewacenie”, bo grupy bojowe, wysyłane za mur do części miasta opanowanej przez żywe trupy, szukają tam lekarstwa (ale czy ma ono uzdrawiać zombie, czy zapobiegać staniu się takim osobnikiem, już nie bardzo wiadomo). W jednej z takich grup, uzbrojonej w broń palną, znajduje się Julie i jej chłopak Perry. Tak się składa, że w czasie poszukiwań lekarstwa grupę napada horda głodnych zombie, w której znajduje się i R. W ten sposób nasi protagoniści spotykają się, a ofiarą zakładzinową ich miłości pada biedny Perry, którego mózg kończy jako halucynogenna przekąska R.
Tu docieramy do momentu zupełnie kluczowego dla historii przedstawionej w filmie, a zarazem dowodu na to, że twórcy niezbyt serio potraktowali jakiekolwiek prawdopodobieństwo opowiadanej historii. Otóż zjedzenie mózgu ofiary pozwala zombie przejąć jego wspomnienia, zatem zajadając się Perrym R. przegląda w serii flashbacków jego pamięć, udziela mu się też uczucie, jakim denat darzył Julie. Wiedziony tym uczuciem nasz zombie-bohater zabiera dziewczynę ze sobą, chroniąc ją przed atakiem ze strony zombie-towarzyszy przez umazanie jej odrobiną swojej krwi (pominę milczeniem możliwe interpretacje tego zdarzenia, bo i tak nikt nie wziąłby ich chyba na serio). Abstrahuję już tego, czy uchroniłoby to Julie przed żarłocznością żywych trupów o wyczulonym węchu, skoro wcześniej widzimy, jak bez trudu wyczuwają swoje ofiary. R. trzyma Julie w starym samolocie, gdzie mieszka i gdzie znosi rzeczy, które zbiera tu i ówdzie. Nastolatkowie słuchają płyt i przy dźwiękach Scorpionsów i Boba Dylana jeżdżą sportowym autem, a R. eksploruje dalej umysł nieszczęsnego Perry’ego (który musiał chyba przynieść ze sobą w kieszeni), by odkryć, że rodzące się uczucie sprawia, iż jego „zombiewatość” z każdym dniem maleje.
Problem z tym filmem, z uwierzeniem w historię miłosną między R. i Julie, bierze się właśnie stąd – z faktu, że R. wcześniej, było nie było, zjadł jej chłopaka. Nicholas Hoult i Teresa Palmer wyglądają razem dobrze i jest między nimi nawet pewne napięcie, ale jest to napięcie między dwójką aktorów grających zakochujących się w sobie nastolatków, a nie uczuciowa chemia między zombie i jego niedoszłą ofiarą. Twórcy filmu dbają, by wszelkie trącące nekrofilią wątki w tej miłosnej opowieści odpowiednio ukrywać, więc scenę pocałunku otrzymujemy dopiero po swego rodzaju wskrzeszeniu głównego bohatera. Ostatecznie oznaczenie PG-13 zobowiązuje. Stąd też w tym horrorze niewiele z horroru. I tu dochodzimy do pytania, które również nasuwa się po seansie – dla kogo jest ten film? Raczej nie dla fanów filmów o zombie, mimo że autorzy usiłują nas przekonać, że ich celem jest dokonanie gatunkowego przewrotu i „odświeżenie” tematu. Konwencja zombie jest w gruncie rzeczy sztafażem do opowiedzenia o trudnej młodzieńczej miłości ponad ograniczeniami tak błahymi, jak dajmy na to, poziom żywotności ukochanego. Co prawda zombie snują się, jak to zombie, i mamroczą, polują też, jako się rzekło, na ludzi, ale niewiele z tego, co ekscytujące w filmach o żywych trupach, zobaczymy na ekranie, bo „Wiecznie żywy” nie przeraża, a kto wie, może niektórym tutejsze zombie wydadzą się nawet urocze. Bliżej prawdy jest druga klasyfikacja, którą otrzymał film, określony jako komedia romantyczna. Bardziej jednak z naciskiem na słowo „komedia”, bo romansu z nieżywym R. nawet sam R. nie bierze zbyt poważnie. Komentarze głównego bohatera są najczęściej bardzo ironiczne, nawet w scenie pożerania Perry’ego R. zwraca przede wszystkim uwagę na jego fajny zegarek. Zombie w wykonaniu Houlta wie, że nie jest najatrakcyjniejszym partnerem życiowym i zdaje sobie sprawę, że to, co porabia na co dzień, jest mało interesujące. Szkoda, że ten ironiczny pazur w pewnym momencie z historii wyparowuje i zostajemy sam na sam z absurdalnym rozwojem wypadków.
„Wiecznie żywy” jest więc o tyle lepszy od „Zmierzchu”, że autorzy nie biorą opowiadanej przez siebie historii – przynajmniej do pewnego momentu – zupełnie serio. Julie grana przez Palmer jest też dużo bardziej przedsiębiorczą bohaterką od Belli i po pierwsze zdaje sobie sprawę, że R. nie jest potencjalnym chłopakiem jej marzeń i przez większą część filmu traktuje go jak oswojone interesujące zwierzątko, a po drugie próbuje mu przynajmniej uciekać (co swoją drogą owocuje dość kuriozalnym szeregiem scen z cyklu „odwrócił się, a jej już nie ma”). Trzeba jednak przyznać, że Teresa Palmer jest momentami dość podobna z wyglądu do Kristen Stewart, co może po raz kolejny nasuwać skojarzenia z historią o błyszczących wampirach. Tym jednak, co zasadniczo różni obie bohaterki, jest końcowa motywacja – Bella chce umrzeć, by stać się wampirem, Julie zaś postanawia ożywić swojego martwego ukochanego i wstąpić w związek bez rasowych różnic. Postawa raczej dość godna pochwały i dużo prościej dziewczynie kibicować. Nasz narrator, bardziej niż do angstującego emo Edwarda, bliżej ma do Roberta Pattinsona komentującego swoją rolę w „Zmierzchu” i póki nie wpada w szpony dziwacznego uczucia jest mocno zdystansowanym do życia bohaterem.
Polski dystrybutor zdecydował się na przemianowanie „Warm Bodies”, czyli „Ciepłych ciał” na „Wiecznie żywego” z powodów, które tak przed, jak i po seansie, pozostają dla mnie tajemnicą. Oryginalny tytuł nieźle pasuje do treści, natomiast polski każe wierzyć w wiecznie żyjące, przystojne zombie, które trwa w szczęśliwym związku z ludzką wybranką swojego serca. Być może chciano nas popchnąć jeszcze bardziej w kierunku skojarzeń okołozmierzchowych, a może śmiertelny ukochany to jakieś współczesne faux pas i mało romantyczne zakończenie miłosnej historii.
Film zasadniczo nie wychodzi poza wątek główny – prezentowanie rozwoju sytuacji między R. i Julie na tle post-apokaliptycznego USA (gdzie świat sprzed katastrofy ma twarz Kim Kardashian). Jednak na drugim planie udało się zabłysnąć Analeigh Tipton w roli Nory, przyjaciółki Julie, której każde pojawienie się na ekranie wywołuje uśmiech. John Malkovich jako ojciec głównej bohaterki i przywódca ludzkiej enklawy nie gra tu może roli życia, ale jest odpowiednią osobą do wygłaszania apostrof do Boga, by chronił Amerykę. Scenariusz przewiduje co prawda i dla niego atrakcyjną miłosną traumę, ale nie czarujmy się, nie ma ona tu wielkiego znaczenia. A wszystko to w rytm wyżej już wspomnianych przebojów z eklektycznej winyloteki R. Na zakończenie muszę też wspomnieć o mimowolnie zabawnej stronie sceny śmierci chłopaka Julie, Perry’ego (granego dość krótko przez Dave’a Franco). Otóż w momencie, kiedy zombie nacierają, a ludzie się bronią, Julie traci z oczu ukochanego i spanikowana woła „Perry, where are you?”. Dla wszystkich tych, którzy widzieli serial animowany o Fineaszu i Ferbie, posiadaczach dziobaka – tajnego agenta właśnie o imieniu Perry (spolszczonego na Pepe) okrzyk ten będzie przywoływał na myśl cyklicznie powtarzające się zachowanie właścicieli dziobaka, którzy zawsze w momencie, gdy zwierzak wyrusza na tajną misję pytają „Where’s Perry?”. Kto wie, może w sequelu (autor książki, na podstawie której nakręcono film, zapowiedział już kontynuację) jednak okaże się, że Perry przeżył? Jeśli pokaże się na ekranach w kapeluszu, będziemy wiedzieli, kim jest naprawdę!